W kameralnych i nieznośnie dusznych warunkach 3 kwietnia 2013 roku odbył się w krakowskim klubie „Kwadrat” akustyczny występ szwedzkiego Pain of Salvation. Muzycy wkroczyli na scenę parujący i opóźnieni – wiosenna polska aura i ich musiała zaskoczyć.
Wybranie Arstidir jako supportu było strzałem w dziesiątkę. Sentymentalna muzyka, o nutce celtyckości,
nachalnie przypominająca w niektórych momentach nuty Loreny McKennit, otworzyła wieczór iście
niesamowicie. W twórczości Arstidir można znaleźć nieco islandzkiego folku, muzyki kameralnej czy
wyraźnych nawiązań do rocka progresywnego. Ich muzyka to przede wszystkim ogień subtelności. Gdyby nie
chęć uniknięcia zbytniej patetyczności chciałoby się rzec, iż Islandczycy w całości pochłonięci w swym
występie przelali ze swych serc całą tę pasję słuchaczom, która gorzała w delikatnych szarpnięciach
strun.
Po, jak dla mnie, zbyt krótkim występie Arstidir na scenie pojawiła się Anneke Van Giersbergen. Była
wokalistka The Gathering z niedostępującym uśmiechem próbowała oczarować publiczność. Nieskazitelnie
czystym głosem wyśpiewała kilka ballad traktujących głównie o miłości. I co dało się słyszeć wśród
zebranych, „o kilka za dużo”. Niemniej ku obronie Holenderki wspomnieć należy, iż współpracowała ona z
zespołami takimi jak Moonspell (słynne „Scorpion Flower”), Ayreon, Napalm Death, Anathema czy Within
Temptation. Anneke mimo, iż podczas tamtego wieczoru mogła się wydawać „za słodka” zaśpiewała czysto i
bezbłędnie. Niezależnie od tego, czy zdobyła uznanie, jako osoba prywatna jako wykonawczyni nie można
zarzucić jej nic. Grunt, że w kolejce po autografy dało się zauważyć tych, którzy głośno wokół
krytykowali ją. No cóż .
Długo oczekiwani Pain of Salvation zasiedli i … zagrali na specjalnie przygotowanej, i jakże szczegółowo
dopracowanej scenie w stylu lat 70-tych. Mimo obsunięcia czasowego, koncert headlinera zaczął się o
przewidywanej porze. Pojawiło się m.in. „Ashes”, „The Perfect Element”, „Stress”, “Mrs. Modern Mother
Mary”, ”The Perfect Day”, “Disco Queen”, “Linoleum” czy “1979”. Panowie zaserwowali również covery takie
jak “Dust in the Wind” czy “Holy Diver”. Daniela Gildenlöwa porzucało po scenie, przy co mocniejszych
kawałkach ( podziw dla mocy jego kolan ), a Gustaf Hielm zdobył moje skromne uznanie tamtego wieczoru za
swój niesamowity urok. Basista emanował potężnym zapałem i żywotnością, tak odległą od nastroju tego
koncertu. Jednak, co koniecznie trzeba zaznaczyć, pod żadnym pozorem nie wpłynęło to negatywnie na
występ, a wręcz przeciwnie – urozmaiciło i dodało powiewu świeżości dusznemu klubowi. Panowie zagrali
dosadnie i wdzięcznie. Nie obyło się bez pogawędek z publiką i żartów ze strony zespołu, co zapewniło
silną wieź słuchaczy ze muzykami. Huczące brawa i okrzyki fanów dały się słyszeć przez znaczną część
koncertu. Warto wspomnieć też o rozpiętości wieku słuchaczy.Prócz osób w wieku studenckim i późno-
szkolnym, przybyło również bardzo wiele osób starszych, a także znacznie starszych.
Duża frekwencja, pozytywne emocje, długa gra maina wieczoru, energia i wreszcie ta specyficzna atmosfera
towarzysząca koncertom akustycznym – wszystko to złożyło się na udany koncert.
Tekst: Agnieszka Diaków