Intensywna melodia, niebanalna harmonia i drive godny autostrady...

Ten tekst przeczytasz w ok. 9 minut
Intensywna melodia, niebanalna harmonia i drive godny autostrady...
 fot. myspace.com/seeyouatmidnightband

Rozmowa z zespołem See You At Midnight

Skąd pomysł na zrealizowanie nowego materiału w tak wąskim gronie? Czujecie się samowystarczalni, czy też cechuje was wysoka autonomia artystyczna? Macie jasno wytyczone artystyczne cele i nie ma w nich miejsca na kompromisy?
Jak każdy zespół, przygodę z muzyką rozpoczęliśmy w pełnym składzie, w sali prób gdzieś głęboko pod ziemią. Było twórczo i spontanicznie, jednak z czasem zaczęły się ujawniać różnice w podejściu do grania. Jedni pragnęli odkrywać nowe lądy, drudzy woleli status quo. Bardzo szybko przyjęliśmy zasadę, że przechodzą tylko te pomysły, które podobają się wszystkim. Bez wyjątku, żadnych kompromisów. Ponieważ słuchaliśmy każdej płyty, która wpadła nam w ręce i jednocześnie nie chcieliśmy żadnej cytować, sito selekcji stawało się coraz gęstsze. Tak gęste, że skład powoli się wykruszał. Mało kto potrafił znieść sytuację, gdy jego kolejny pomysł lądował w koszu. Perfekcjonizm jednych stawał się zmorą drugich i po pewnym czasie zostaliśmy na placu boju jako duet. Dobrze to czy źle, czas pokaże, jednak zaufaliśmy sobie jako ludzie i muzycy. Wiedzieliśmy, że możemy wejść sobie na głowę i nikt nie odbierze tego personalnie – liczyła się miłość do muzyki.

REKLAMA
Judas Priest News

Album “Icebreaker” powstawał w warszawskim studiu Serakos, zaś pracę nad nim trwały blisko pół roku. Można więc wnioskować, że jesteście perfekcjonistami i dbacie o każdy najmniejszy nawet szczegół. Trudno było wam ostatecznie zakończyć pracę nad swoim debiutem, pewnie nadal przy każdym przesłuchaniu mielibyście ochotę jeszcze coś zmienić?
Pół roku z przerwami. Chcieliśmy uwinąć się jak najszybciej, a punktem honoru było zakończenie prac do października. Po drodze okazało się, że sesyjny perkusista mógł wejść do studia dopiero na początku września, co wywróciło koncepcję nagrań do góry nogami. Mieliśmy gotowe piosenki, ale z ich doszlifowaniem musieliśmy czekać na ostatnią chwilę. Ostateczne brzmienie albumu w pełni nas satysfakcjonuje i nie mamy pewności, czy powrót do studia zmieniłby coś na lepsze. Właśnie dlatego wybraliśmy Roberta Srzednickiego i jego studio Serakos. Znaliśmy się od lat i wiedzieliśmy, że nie puknie się w głowę, gdy pozna nasze, miejscami nietypowe, pomysły produkcyjne. Woleliśmy nie ryzykować współpracy z innymi polskimi tuzami konsolety, ponieważ nie stać nas było (czysto finansowo) na ewentualne potyczki i podchody.

Czy wasze kompozycje powstają w domowym zaciszu na akustycznych instrumentach, a sprawy aranżacyjne poruszacie dopiero w studio, czy też głównym narzędziem pracy jest komputer do którego potem dogrywane są żywe instrumenty?
Mamy świra na punkcie komponowania. Dążymy do tego, żeby każda piosenka powstawała przy użyciu głosu i jednego instrumentu harmonicznego, co prawie nam się udało. Dopiero gdy trzymamy w ręku serce piosenki i czujemy, jakimi emocjami bije, zabieramy się za aranżowanie. Komponowanie wielośladowe na komputerze z nadzieją, że suma ścieżek będzie lepsza niż każda z osobna niezbyt nas przekonuje.

Zawsze ciekawi mnie czemu rodzime zespoły tak chętnie zamieniają język polski na angielski? To efekt postępującej amerykanizacji, czy też z nowym materiałem celujecie głównie w rynki zagraniczne. Fakt, że śpiewacie po angielsku sprawia także, że wasza muzyka może tracić jedną z płaszczyzn przekazu, bo przecież nie każdy sprawnie posługuje się tym językiem.
Nie demonizujmy kwestii wyboru języka. Prawie każdy polski muzyk wychował się na zachodnich dźwiękach, gra na zachodnim instrumencie i marzy o światowej karierze. Dlaczego więc odbiera mu się prawo do śpiewania po angielsku? Zachodni artyści zapełniają w Polsce stadiony. Radio puszcza zachodnie utwory, a kolekcje melomanów składają się w większości z zachodnich płyt. Ciekawe, czy skandynawskie zespoły są pytane przez lokalną prasę, dlaczego śpiewają w języku Wyspiarzy? Krótko mówiąc, śpiewamy po angielsku, bo uwielbiamy to robić, dobrze znamy ten język i liczymy na to, że zaistniejemy na zachodzie. Wiemy, jak mało pokornie i naiwnie to brzmi, ale wolimy być idealistami niż oportunistami.

Wasza muzyka brzmi bardzo ciekawie, jednak nie brakuje w niej bardzo jasnych skojarzeń i odniesień. Opowiedzcie o artystach którzy inspirują wasze twórcze działania.
Skojarzenia są nieuniknione i bardzo dobrze, bo nie wstydzimy się swoich nauczycieli. Z grubsza rzecz ujmując jesteśmy osłuchaną formacją, więc inspiracji znalazłaby się cała masa. Z kompozytorskiego punktu widzenia naszym numerem jeden jest Depeche Mode, ze wskazaniem na starsze utwory. Gore idealnie łączył melodię z harmonią, a Wilder operował kontrapunktem. Czapki z głów. Co po za tym? Uwielbiamy The Cure, The Smiths, Mew, The Music, Interpol, nową płytę Closterkellera – żeby nie było, że nie słuchamy polskiej muzyki.

W zapowiedziach waszej najnowszej płyty często pojawia się hasło “przebojowe kompozycje”. To chyba nadużywane i nie do końca dobrze rozumiane dziś sformułowanie. Jak waszym zdaniem powinna brzmieć współczesna definicja przeboju?
Masz rację, słowo „przebój” jest bardzo subiektywne. Zdefiniować może je jedynie historia, odrobina szczęścia i, ostatnimi czasy, nakład finansowy. Nasza definicja jest mało komercyjna. Ideałem jest krótka forma, około pięciu minut, do tego intensywna melodia, niebanalna harmonia i drive godny autostrady, ale takiej z dziurami w asfalcie, najlepiej w kształcie 6/8.

W ciekawy sposób łączycie brzmienia żywych instrumentów z tymi elektronicznymi. Czy macie jednak wytoczoną jakąś własną granicę, której nie moglibyście przekroczyć, żeby wasza muzyka nie stała się tylko i wyłącznie mechaniczna, grana przez komputery?
Hmm… Na „Icebreakerze” nie ma żadnych elektronicznych beatów, loopów ani arpeggiatorów. Wszystko było grane z ręki, co najwyżej przetworzone na etapie miksu. Partie syntezatorów są w naszym odczuciu dosyć tradycyjne. W ogóle, nagrywając płytę przyjęliśmy zasadę: żadnej elektroniki. Uwielbiamy ją, jednak wierzymy, że narzucanie sobie ograniczeń wyzwala kreatywność. Czy sięgniemy po nią w przyszłości? Całkiem możliwe, nie powiedzieliśmy jeszcze ostatniego słowa.

Mieliście okazję żyć i realizować się artystycznie w różnych, często bardzo dalekich krajach m.in. Japonii, Rosji itp. Czy takie dalekie wizyty przekładają się także na wasze rozumienie i odczuwanie muzyki? Czy zafascynowała was ta odmienna kultura muzyczna?
To były dwa różne światy. Japonia oferowała dosłownie wszystko: masę koncertów, gwiazdy w zasięgu ręki, autografy, sklepy z najlepszymi instrumentami i limitowanymi edycjami płyt. Po takiej przygodzie naprawdę zaczyna się wierzyć, że wszystko jest możliwe. Rosja wprost przeciwnie. W tamtych czasach zachodnia muzyka tam nie istniała. Słuchało się kilku kaset na krzyż przywiezionych z kraju i raz w roku telewizyjnego programu noworocznego transmitowanego z Niemiec. Wracając po latach do Polski człowiek był na totalnym głodzie muzyki. Gdy trafił na stragan z kasetami (wtedy piractwo było na legalu), prawie dostawał wylewu. Można się było poczuć jak ten pies w dowcipie, który z głodu zaczął mówić. Na szczęście, tak odmienne doświadczenia idealnie się uzupełniły.

Zespół Vertigo, w którym poznaliście i się z zaczęliście razem współpracować był protoplastą dla dzisiejszej formacji See You At Midnight. Wiem, że każdy z was wywodzi się z odmiennej stylistyki muzycznej. Jak więc doszło to tego, że obaj dotarliście do tego miejsca w którym teraz jesteście?
Jest w tym jakiś palec Boży. Niby wychowaliśmy się na innej muzyce, ale ciarki mamy przy tych samych melodiach, harmoniach i rytmach. Do tego idealnie się uzupełniamy: jeden jest silnikiem, który przyspiesza bieg wydarzeń, a drugi sterem który kieruje tak, aby silnik nigdy nie musiał się zatrzymać. I nigdy się na siebie nie obrażamy. Muzyka przede wszystkim, nawet gdy lecą wióry.

Jak moglibyście w kilku zdaniach zaprezentować swój debiutancki album “Icebreaker”? Co wyróżnia go spośród innych polskich produkcji?
Trudne pytanie, ponieważ nie jesteśmy specjalistami od polskich wydawnictw. Czy coś nas różni? Pewnie tak, choćby dlatego, że zawsze mieliśmy problem ze skompletowaniem muzyków. 99 procent kandydatów specjalizowała się w jakiejś stylistyce, a my nigdy nie zatrzymywaliśmy się w żadnej na dłużej. Nikt do końca nie rozumiał naszych wizji, dlatego nagrywaliśmy jako duet z nadzieją, że z płytą w ręku łatwiej będzie znaleźć ekipę. Jaki jest „Icebreaker”? Pełen melodii, w melancholii brytyjsko-skandynawski, w rytmie australijski, a w dyscyplinie grania amerykański. Sprawdzi się podczas biegania, na imprezie i w trakcie pożycia. :]

W większości nagrań w dość nietypowy sposób wykorzystana została gitara. Taki styl grania od razu przypomina mi nagrania grupy U2 i The Edga. Gitara pełni często rolę kontrapunktu dla linii wokalnej, zaś innym razem jakby dopełnia główny temat utworu. Moim zdaniem gitara to jeden z instrumentów, którego możliwości zastosowania chyba nigdy się nie skończą, zgodzicie się ze mną?
Prawdę rzekłeś, gitara nie zna granic, podobnie zresztą jak cała muzyka. Kto wieszczy, że rock umarł, temu pora do terapeuty. Kontrapunkt – jak najbardziej, to podstawa. U2 – gdzieś tam się przewinie, ale żeby w dzisiejszych czasach uciec od tej kapeli trzeba się wychować w lesie między wilkami. Inspiracji gitarowych należy szukać zdecydowanie u Simple Minds. Ich płyty znamy na pamięć. Ten zespół ma drugie dno i potrafi grać tematami. Podobnie myśli Gore bijąc w swojego Gretscha. Dodajmy do tego odrobinę telecasterowego łomotu a’la Springsteen i z grubsza wiesz, o co chodzi na płycie.

Polski rynek muzyczny jest miejscem na którym paradoksalnie najmniej jest rodzimej muzyki. Zdominowany jest przez wielkie koncerny płytowe, które promują „gwiazdy” o wątpliwym talencie. Macie jakąś własną koncepcję, która mogła by zmienić obecny układ i dać szanse rodzimym produkcjom, często o wiele lepszym od tych zagranicznych?
No cóż, chwila szczerości: nie wierzymy w spiskową teorię muzycznych dziejów. Owszem, radia komercyjne układają playlisty według klucza finansowego, ale mają do tego prawo. Mogą nawet emitować szum biały 24 godziny na dobę, a nam nic do tego. Obowiązkiem każdego muzyka jest praca i tylko praca. Uważamy, że każdy dobry zespół wcześniej czy później podpisze swój kontrakt. Jeżeli nikt nie chce z nim rozmawiać to znak, że pora wrócić do piwnicy i dopracować utwory, może nawet napisać od nowa. Nie ma co unosić się dumą. Dawno temu wysłaliśmy na zachód demówkę i dostaliśmy odpowiedź w stylu „Fajna muzyka, ale za bardzo przypomina zespół „X”. Drugiego takiego nam nie potrzeba.” Przemyśleliśmy sprawę i zaczęliśmy od nowa, z naciskiem na własny styl. Czy nam wyszło czy nie, czas pokaże, jednak nie boimy się znowu zacząć od zera. Aż do skutku. Wytwórni na świecie jest cała masa i nie każda produkuje popelinę. W ich interesie jest zarabiać, a nie wyrzucać do śmieci muzykę, która zrobiła na nich wrażenie. Skoro wyrzucają, to znaczy, że nie zrobiła. Proste. Koncepcję na uzdrowienie mamy tylko jedną: pracujmy i komponujmy na potęgę. Każdy kolejny utwór będzie coraz lepszy, aż w końcu odnajdziemy własny Graal. Jeżeli nie wierzyć w coś takiego, to w co?

Rozmawiał Bartosz Domagała

author

Bartosz Domagała

 11.02.2010   fot. myspace.com/seeyouatmidnightband

Ive Mendes – uwielbiana brazylijska diva na koncertach w Polsce!

Kayah, Peszek, Kukulska i Wilk zremiksowane...

NAJCZĘŚCIEJ CZYTANE
Trwa ładowanie zdjęć