"Niczego się nie boję..."

Ten tekst przeczytasz w ok. 12 minut
Niczego się nie boję...
 fot. mat. prasowe sonymusic.pl

rozmowa z Janem Borysewiczem

Wszyscy fani rocka doskonale wiedzą, że Jan Borysewicz, lider grupy Lady Pank i autor największych hitów zespołu, ma również drugie oblicze. Raz na parę lat daje się poznać jako Jan Bo - bezkompromisowy gitarzysta rockowy, nawet jazzrockowy, wspierany przez potężną sekcję rytmiczną - perkusistę Kubę Jabłońskiego (również Lady Pank) i basistę Wojtka Pilichowskiego. Nowa płyta tego wyjątkowego power trio nosi tytuł „Miya”. W przeddzień jej wydania Jan Borysewicz opowiada o swoich ukochanych instrumentach, spełnionych marzeniach i… fizjologii Brigitte Bardot. Oraz o tym, że krew musi się polać, żeby coś z tego było.

Kilkanaście lat przerwy pomiędzy płytami to szmat czasu, nawet jeśli wziąć pod uwagę szybkie tempo rockandrollowego życia. Dlaczego tak długo czekaliśmy na nowy album solowy Jana Bo?

Muszę mieć natchnienie. Ludzie prosili mnie już wcześniej o taką płytę, muzycy i fani, ale żeby grać tę muzykę muszę mieć odpowiedni nastrój. Choć mam tę muzykę we krwi, wychowałem się na niej, muszę być pewien, że utwory są wystarczająco dobre, że pasują mi i ludziom, z którymi gram. Nie spieszę się, nie jestem tu zobligowany żadnymi kontraktami. Któregoś dnia po prostu wszedłem do studia i zrobiłem cztery utwory na tę płytę - od tego się zaczęło.

REKLAMA
Tool News

Czyli „Miya” nie jest zbieraniną odrzutów, które uzbierały się w pana szufladzie przez ostatnich 14 lat?
Nie mam takiej szuflady. Choć mam studio w domu, nie mam w archiwum ani jednego utworu, który nie został wydany. Czasem ktoś do mnie dzwoni i mówi: „Ty, weź daj mi jakąś piosenkę, na pewno masz coś schowanego”. A ja nie mam nic. Jeśli już nagrywam jakąś piosenkę, mam w sobie taką pewność, że to musi się znaleźć na płycie.

Nie tylko nie zdecydował się pan na zmianę składu, ale wręcz zadedykował pan jeden z utworów swoim kolegom – „Dla Kuby i Pilicha”.
Wierzę w ten skład, czuję się z nim coraz lepiej. Opowiem taką historię, która jednym pewnie wyda się śmieszna, a innym smutna… Otóż weszliśmy do studia, by nagrać tę płytę. Nie powiem, co to było za miejsce, bo nie chcę człowiekowi robić przykrości. Kiedy już sesja dobiegała końca, dostałem telefon, że studio się zepsuło i cały materiał został skasowany. Nie zostało nic. Przeszliśmy więc do innego studia i nagraliśmy to jeszcze raz… Kuba i Wojtek nawet się nie zmartwili. Przeciwnie, oni się ucieszyli, że mogą jeszcze raz ten materiał zagrać. Oto dlaczego gram z tymi ludźmi i nie zamierzam niczego zmieniać.

Gitara, bas i bębny - jest coś magicznego w tym zestawieniu. Nie bez powodu określa się taki skład mianem power tria.
Dokładnie! To są moje wzorce z młodych lat. Cream, Hendrix, czy nawet Led Zeppelin - moim zdaniem najlepsza kapela na świecie. Oni co prawda byli kwartetem, bo mieli frontmana, ale grali we trzech i robili to pięknie. Zeppelini robili niewiarygodną muzykę, jak na tamte czasy, nie wiem skąd oni się wzięli i jak to możliwe, że tak grali. Wychowywałem się też na Davisie czy Coltranie, czyli muzyce jazzowej, gdzie sekcja rytmiczna była naprawdę niesamowita. I ja też, gdybym nie miał tej sekcji, którą mam, nie byłbym w stanie nagrać takiej płyty, jak „Miya”.

Na jakim etapie Pilichowski i Jabłoński wchodzą do gry?
Robię w studiu nagrania demo, tak zwane rybki, które im daję, a potem spotykamy się na próbach. Tych prób nie gramy jednak za dużo, bo wychodzę z założenia, że im więcej się próbuje, tym łatwiej coś spieprzyć na płycie. Im dłużej się nad czymś pracuje, tym łatwiej utwór, który był na początku zmienić w inny utwór, a przecież nie o to chodzi. Nagrywamy więc jak najszybciej, żeby nie stracić tej świeżości.

W rolach epizodycznych występuje na płycie również młodzież – wokaliści Piotr Cugowski i Ula Rembalska. Dlaczego właśnie oni?
Piotrka szanuję i uważam za jednego z najlepszych wokalistów na świecie. To nie są żarty. Uważam, że ten człowiek może zrobić światową karierę. Poza tym bardzo się lubimy i strasznie chciałem mieć wokal Piotrka na płycie. Ja nie jestem takim wokalistą jak gitarzystą i podejrzewam, że na koncertach też będę się wspierał jakimś wokalistą, który mnie odciąży, tak żebym mógł się skupić na grze. Płytę jednak wolałem zaśpiewać sam, bo jeżeli miałbym brać jakiegoś wokalistę, to musiałby być to ktoś właśnie taki, jak Piotrek Cugowski. Ale on też przecież ma swój zespół, więc byłoby to z góry skazane na porażkę. Zaproponowałem mu więc jeden utwór, chętnie na to przystał i uważam, że zrobił to genialnie… Natomiast jeżeli chodzi o Ulę, to byłem kiedyś w jury w takim programie w TV4.Tam były różne zespoły, m.in. The Boogie Town, w którym ona śpiewa. Jej wokal bardzo mi się spodobał i obiecałem, że kiedy będę robił solową płytę, zaproszę ją na nagrania. No i dotrzymałem słowa.

Czy poza tymi dwoma postaciami dostrzega pan coś ciekawego w młodej polskiej muzyce gitarowej?
Czasami dostaję jakieś nagrania od gitarzystów, albo coś przychodzi do wytwórni. Bywa, że pytają mnie o radę, jakieś wskazówki, więc im odpisuję, ale szczerze mówiąc, nie słyszę niczego takiego, co by mnie zaskoczyło. Jest bardzo dużo nowych gitarzystów, cały czas próbują, więc na pewno za jakiś czas wyskoczy coś ciekawego…

Może młodym gitarzystom po prostu nie chce się ćwiczyć? Interesujące efekty za pomocą elektroniki można uzyskać szybciej, niż na tradycyjnych instrumentach. Pewnie dlatego łatwiej dzisiaj na ucho rozpoznać producenta, niż instrumentalistę.
Dokładnie, tak jest. Rozwój technologii zabija naturalność w muzyce. Jako młody chłopak grałem po osiem, nawet dziesięć godzin dziennie. A miałem taką gitarę, która miała struny jakieś 10 centymetrów nad progiem. Palce mi krwawiły i tak bolały, że budziłem się w nocy. Jedynym ukojeniem było wziąć gitarę do łóżka i przyciskać struny z całej siły – tak zasypiałem... Parę osób prosiło mnie, żebym ich nauczył grać na gitarze, ale większość rezygnowała po trzech tygodniach, bo nie mogli wytrzymać bólu, poharatanych opuszków palców. Nie mieli tego samozaparcia. Dzisiaj wiele rzeczy można obejść, ale nie wszystko powinno się przyspieszać. Żeby uzyskać własne brzmienie, trzeba mieć dużo cierpliwości i czasu.

Dobrych parę lat temu TVP nakręciła o panu film dokumentalny „Spełniły się moje marzenia”. Skoro spełniły się już wtedy, co pana teraz napędza?
Granie muzyki – to jest to, co zawsze chciałem robić, co sobie wymarzyłem. Spełniło się, ale dalej mnie to kręci. Jakiś czas temu zacząłem kolekcjonować gitary. Dzisiaj mam 36 wspaniałych instrumentów. Część w domu, a część na sali prób. To wyjątkowe gitary. Ktoś zapytałby, po co mi ich aż tyle, a przecież każda ma inną duszę! Stosuję je do różnych podbarwień w studiu, ale na scenie gram na jednej. Na Fenderze Stratocasterze, z odciśniętą łapką mojej 12-letniej córki Alicji. Kiedy wychodzę na scenę, czuję że Alicja jest przy mnie.

Co jeszcze znajdziemy w pana kolekcji?
To są naprawdę super instrumenty. Od dobro, gitary metalowej, po gitary takich wybitnych lutników jak Bob Taylor. Mam typowe Gibsony, do tego gitary Johna Petrucciego, Steve’a Vaia, dwie Joe Satrianiego… Najlepsze gitary, jakie mogą być na świecie. Dbam o nie jak umiem. Jeśli przez dłuższy czas nie gra się na instrumencie, progi się wydłużają i trzeba je spiłować. Co roku daję je więc do specjalisty, Marka Witkowskiego, który doprowadza mi je do porządku. Jeśli się nie gra na gitarze, instrument się buntuje i trzeba go trochę popieścić.

Daje pan imiona swoim gitarom?
Tę gitarę, która ma łapkę, oczywiście nazywam Alicja. Mam też trzy motory, dwa ścigacze i jednego duela. Najnowszy z nich to Ducati 1198S, ostra maszyna. Moja córka mieszka we Włoszech i po włosku jej imię to Alice i okazało się, że te motory, kiedy ścigają się na torach, mają właśnie napis „Alice”. Ostatnio dostałem takie oryginalne naklejki, więc i motor nosi imię mojej córy…

Utwór, w którym śpiewa Piotr Cugowski, nosi tytuł „Masz się bać”. Czego boi się Jan Borysewicz?
Ja się niczego nie boję. Przeżyłem już tyle rzeczy, łącznie z zawałem, że radośnie podchodzę do życia… Nie myślę o złych rzeczach.

Czy aby na pewno? W „Znowu odchodzą” pojawia się przecież refleksja nad przemijaniem.
A jest, jest… Często łapię się na tym, że budzę się rano i mam ochotę zadzwonić na przykład do Grześka Ciechowskiego. Dopiero po dłuższej chwili zdaję sobie sprawę z tego, że Grześka już nie ma. Tadek Nalepa, Jacek Skubikowski… To byli ludzie bardzo mi bliscy. Ten utwór jest hołdem dla nich. Mogliby przecież jeszcze żyć, dalej tworzyć. Szkoda…

Jaką tajemnicę kryje tytuł płyty? „Miya” brzmi jak egzotyczne imię żeńskie.
Tytuł ma wiele znaczeń. Jest taka rzeka w Japonii i chodziło mi o metaforyczną rzekę, która obejmuje czas, ale też płynącą muzykę, życie… Poza tym „Mia” to po włosku „moja” – nieco inaczej się pisze, ale tak samo czyta i odnoszę to oczywiście do mojej córki.

Po każdej płycie Jana Bo podnoszą się głosy tych, którzy uważają, że w tych solowych nagraniach za mało jest solówek. Nie myślał pan o takiej płycie, jakie nagrywa na przykład Steve Vai? Bez piosenek, z gitarą totalną?
Myślałem o tym i być może kiedyś taką płytę zrobię… Ale podam taki przykład: otóż pierwszym singlem z nowej płyty jest „Miłości żar”. Tam jest taka piękna, długa solówka, którą mi wycięli, bo za długi numer był do radia! To już jest przegięcie! Byłem załamany. Cały ten utwór został skomponowany tak, by zrobić miejsce dla tej solówki. W wersji, która poszła do radia nie da się tego słuchać… A co, gdybym chciał nagrać całą płytę instrumentalną? Kto by mi to puścił? Nie jest więc tak, że ja czegoś nie chcę zrobić, ale nie wszystko ode mnie zależy.

Myślałem, że komu jak komu, ale Borysewiczowi solówek się nie wycina.
Sam jestem w szoku, że tak to zostało zrobione, ale co mogę zrobić? Mogę się nie zgodzić i wyrzucić płytę do kosza, bo bez promocji w radiu nikt się o niej nie dowie. Musiałem pójść na kompromis. Oczywiście, na płycie utwór znalazł się w pełnej wersji.

Dlaczego w Polsce tak trudno o rockowy mit? Kiedy Keith Richards spadnie z palmy, wszyscy się cieszą, kiedy coś przeskrobie Axl Rose, wszyscy wiedzą, że tak trzeba. Ale kiedy Borysewicz albo Panasewicz się wychylą, wszyscy są oburzeni. Od polskich rockmanów wymaga się trybu życia ministrantów.
Taki to kraj. Ale kiedy Richards przy okazji „Piratów z Karaibów” powiedział, że wciągnął prochy ojca przez nos, Disney natychmiast zabronił jakiejkolwiek promocji z jego udziałem. (śmiech) Chociaż to prawda, oni zupełnie inaczej tam żyją. Tam każdy się przyzna, że pije, bierze narkotyki, albo się leczy, a u nas wszystko za zamkniętymi drzwiami. Jeden drugiego się boi, nikt nic nie mówi. Ten kraj tak ma. Ale z drugiej strony, chociaż Lady Pank miał wiele takich rockandrollowych sytuacji, kiedy wchodzimy na scenę, widzę, że ludzie się do nas uśmiechają. Cieszą się, że widzą takich modeli, a nie jakichś dupków. Szmaciarska prasa podaje sensacyjki, a ludzie i tak wiedzą swoje.

Cóż, fani to też ludzie i czasem lubią się ostro zabawić.
To media przedstawiają fałszywy obraz artystów. Rozumiem to, bo kiedy byłem młody kochałem się w Brigitte Bardot i też wydawało mi się, że ona nie robi kupy, ani psi-psi. (śmiech) Trzeba poza tym pamiętać, że rock’n’roll nie pochodzi z Polski. Oni tam po prostu wcześniej zaczęli i też przechodzili przez różne sytuacje, dopiero po latach wszystko się unormowało. A my żyliśmy w tej komunie i wciąż się jeszcze z niej nie otrząsnęliśmy.

Przyjdzie nowe pokolenie, będzie lepiej.
Może młodzież teraz jest bardziej kumata, ale oni z kolei są zepsuci kasą, chcą się jak najszybciej dorobić. Strasznie dużo jest teraz w Polsce egoizmu. No, nie jest najlepiej. Nie chciałbym się jednak na takie tematy wypowiadać, ja się zajmuję muzyką.

A gdyby się pan nią nie zajmował? Potrafi pan sobie wyobrazić Jana Borysewicza bibliotekarza, biznesmena albo aktora?
Jestem bardzo obrotnym człowiekiem, więc pewnie byłoby to coś związanego z biznesem. Wiele razy radziłem znajomym, którzy mieli problemy finansowe, podpowiadałem, czym mogliby się zająć. Sam jednak tego nie robię, bo nie chcę się rozdrabniać. Dopóki starcza mi sił, liczy się tylko muzyka. Niczego więcej nie potrzebuję.

Planu B nie było?
Nie. Poświęciłem się muzyce i byłem pewien, że nie marnuję czasu. Wiedziałem, że nie ma takiej możliwości, żeby mi nie wyszło. Miałem to szczęście, że trafiłem do Budki Suflera, czyli profesjonalnego zespołu i grałem z nimi pięć lat. Tam było studio, w którym mogłem siedzieć dzień i noc, i pracować. Zamiast spać, nagrywałem różne wersje solówek, próbowałem nowych rozwiązań. Bardzo pomógł mi Romek Lipko, który pozwolił mi skomponować mój pierwszy utwór, czyli „Nie wierz nigdy kobiecie”. Od tego wszystko się zaczęło, wtedy pojawiło się marzenie, żeby założyć własny zespół.

Swoją drogą, niezła ironia, bo pan chyba kobietom wierzy?
Chyba nawet za bardzo i czasami źle na tym wychodzę. (śmiech) Ale trudno, takie jest życie.

author

Sebastian Płatek

Redaktor naczelny
 redakcja@netfan.pl

 18.02.2010   sonymusic.pl   fot. mat. prasowe

Premiera klipu "Alice" Avril Lavigne!

Koncertowe DVD Shakin` Dudi w Internecie

NAJCZĘŚCIEJ CZYTANE
Trwa ładowanie zdjęć