"Moją ambicją, jako autorki tekstów, jest poruszanie ludzkich serc..."

Ten tekst przeczytasz w ok. 16 minut
Moją ambicją, jako autorki tekstów, jest poruszanie ludzkich serc...
 fot. Barry McCall

Rozmowa z członkinią legendarnego zespołu The Corrs, Sharon Corr, w związku z polską premierą jej ostatniej płyty „The Same Sun”.

Wywiad przeprowadzony został 10.05.2014r. w warszawskim hotelu Intercontinental.

Zanim porozmawiamy o Twojej ostatniej płycie, jak zdefiniowałabyś pojęcie „rodziny”? Czym jest ona dla Ciebie?
Rodzina? Miłość.

Tak po prostu?
Tak. Myślę, że jest to miłość, zrozumienie i ludzie, do których możesz się zwrócić. Tym jest ona dla mnie.

Zapytałem o to, ponieważ pochodzisz z wielodzietnej rodziny. Wspólnie ze swym starszym bratem Jimem oraz młodszymi siostrami – Caroline i Andreą współtworzyłaś legendarny zespół The Corrs. Sądzę jednak, że nie powinniśmy zapominać o Waszych rodzicach, którzy bez wątpienia odegrali ważną rolę w życiu każdego z Was. Jak brzmi najcenniejsza lekcja, której nauczyłaś się od nich?
Aby podążać za marzeniami. To znaczy więcej niż inne rzeczy, które możemy otrzymać od rodziców. W tym jednym stwierdzeniu ukryta jest wolność. Nie czujesz się wówczas ograniczony, nikt nie mówi Ci „zrób to, zrób tamto”. Zwyczajnie podążaj za nimi. Dzięki temu Twoje dzieci czują się szczęśliwe robiąc to, co kochają. Dla mnie życie to głównie marzenia. Jeśli marzysz o czymś realnym i dążysz do spełnienia tych marzeń, osiągniesz swój cel.

REKLAMA
Tool News

A Ty zawsze podążasz za marzeniami?
Zawsze. To moje motto życiowe i dar od rodziców. Dzięki temu wszystko jest możliwe. Któż bowiem przypuszczałby, że stanę się częścią zespołu, który sprzeda 45 milionów płyt? Marzyliśmy o tym, ale i pracowaliśmy nad urzeczywistnieniem tych marzeń. I to bardzo ciężko. A potem nasz sen się ziścił.

Zdaniem Oscara Wilde’a „pamięć to pamiętnik, który zawsze nosimy ze sobą”. Jakie jest Twoje najwcześniejsze wspomnienie z dzieciństwa związane z rodzicami?
Moje najwcześniejsze wspomnienie dotyczy organizowanej przez nich imprezy, na której słuchali utworu „Mrs. Robinson” duetu Simon and Garfunkel. Pamiętam, jak zbiegłam po schodach i wciskałam przewijanie taśmy, by od nowa posłuchać tej piosenki. Tak bardzo ją uwielbiałam. To było niesamowite.

To piękny utwór…
Tak, ten rytm gitary jest świetny.

Teraz sama jesteś matką. W jaki sposób doświadczenie to odmieniło Twoje spojrzenie na życie?
O wow…To jedno z najbardziej niesamowitych doświadczeń. Myślę, że nim staniemy się rodzicami, postrzegamy świat wyłącznie przez pryzmat samych siebie. Kiedy już jednak jesteśmy nimi, stajemy się wrażliwsi. Ponosimy odpowiedzialność nie tylko za swój los, lecz także za osoby, które nie potrafią jeszcze zatroszczyć się o siebie. I to właśnie przeraża, a jednocześnie jest czymś cudownym. Przypominam sobie, jak wracałam ze szpitala z moim nowonarodzonym synem. Było to dla mnie bardzo stresujące przeżycie. Pytałam siebie „czy ktokolwiek pamięta, że na tylnym siedzeniu jest mój mały synek?”. Stale odwracałam się, aby sprawdzić, czy oddycha. Ale to cudowny dar, który sprawił, że stałam się wrażliwsza. Sądzę, że zanim poznałam macierzyństwo, pewne części mojej osobowości pozostawały w rozsypce. Jeśli jesteś osobą wrażliwą na świat, stajesz się silniejszy, ponieważ musisz się z nim mierzyć, stanąć w opozycji, by zachować swą siłę. Nauczyło mnie to walczyć. Dzięki temu okiełznałam swą wrażliwość. Umiem śmiać się z własnych słabości. Zaakceptowałam siebie, wszystkie swe upadki. Potrafię także doceniać to, co we mnie dobre, gdyż nigdy wcześniej nie postępowałam w ten sposób. Aż do chwili, gdy pojawiły się moje dzieci. Wtedy pomyślałam sobie „wow…ja tak potrafię!”. To naprawdę niezwykłe.

W jaki sposób wspominane uczucia wpłynęły na Twoją muzykę?
Od strony pisania tekstów, emocjonalnie, czułam się tak jakbym spadła na ziemię. Świat jawił mi się, jako olbrzymi organizm, w którym staram się przetrwać. Wszyscy jesteśmy zależni od siebie, lecz zapominamy o tym. Zapominamy, ponieważ stale upiększamy nasze otoczenie. Gdy zabierzesz jednak Internet, YouTube i wszystkie te rzeczy, na powrót stajemy się ludźmi. Pisząc teksty dostrzegłam, jak wiele bólu znajduje się na tym świecie. Dostrzegłam także swoje własne cierpienie, miłość i szczęście. Moje tekst stały się kruche, piękne oraz prawdziwsze. Pod względem lirycznym, osiągnęłam więc wyższy poziom. I to dzięki dzieciom, choć to nie one są przedmiotem mojej twórczości. Chodzi o wszystko, co mnie porusza, o strach przed mówieniem prawdy. Dziś nie boję się już o niej mówić. Przestałam się powstrzymywać i na tym polega największa różnica.

Tak z ciekawości – jaki jest Twój stosunek do udzielania wywiadów? Angielski komik Eric Idle określił je mianem „jednokierunkowej psychoterapii”. Opowiadasz o swoim życiu, ktoś tego słucha, potem się rozstajecie i na tym koniec. Po wszystkim nie czujesz się jednak ani trochę lepiej. Czy odbierasz je w podobny sposób?
(śmiech - przyp. red.) Nie nazwałabym tego psychoterapią, ponieważ niezwykle ciężko byłoby komukolwiek wejść w moją psychikę i uleczyć mnie w czasie wywiadu. Ale lubię je, nie stanowią dla mnie problemu i nie boję się mówić głośno, o tym, co myślę. Choć wiem, że wielu ludzi nie toleruje tego rodzaju szczerości. Nie przepadam za wywiadami w czasie, których odkrywam, że druga strona nie jest odpowiednio przygotowana. Padają wtedy podstawowe pytania, które zwyczajnie mnie nudzą. Jeśli okaże się jednak, że dany dziennikarz uwielbia muzykę, robi się ciekawie. Najważniejsze dla mnie w czasie wywiadu jest to, by osoba prowadząca rozmowę czuła się duma z tego, co robi. Tu nie chodzi o mnie, lecz o nich. I o to, jak postrzegają samych siebie. Gdy występuję na scenie, za każdym razem staram się wypaść najlepiej, jak potrafię. Czasem jedna noc bywa lepsza od drugiej, co spowodowane jest moim własnym samopoczuciem, ale dokładam wszelkich starań, aby było magicznie. Udzieliłam wielu wywiadów, w których rozmówcy wyłączali i włączali się na przemian, ponieważ nie byli autentycznie zainteresowani. A powinni ze względu na samych siebie. Tak długo, jak Twoim celem jest, by robić to dla siebie, wywiad będzie udany.

Przejdźmy do tematu muzyki. Wspomniałem o The Corrs. Zespół ten cieszył się ogromną popularnością w latach ’90-tych i na początku XXI wieku. Współpracowaliście z wieloma znanymi oraz cenionymi artystami i po dziś dzień macie swych fanów na całym świecie. W 2005 roku otrzymaliście także Order Imperium Brytyjskiego. Powiedz, jak wyobrażałaś sobie popularność w czasach swego dzieciństwa? Czy obraz, jaki widzisz obecnie, zbliżony jest do tego, w który wówczas wierzyłaś?
Sława, czy popularność nie są czymś, co jesteś w stanie przewidzieć. Doceniam je, ponieważ dzięki nim wiem, co robię dobrze. Nie hołduję sławie, jako takiej, wzorem celebrytów, którzy nie mają za grosz talentu. W mojej ocenie, ten świat pełen jest gwiazd znanych przez 5 minut. Sława to dobry barometr. Skoro ktoś wie o mnie to oznacza to, że musiałam wykazać się jakąś umiejętnością. Rozumiesz? Znaczy to, że pracowałam ciężko. Nie jest też czymś do czego łatwo przywyknąć. Pamiętam, jak w pewnym momencie mieliśmy na koncie dwa albumy, które uplasowały się kolejno na pierwszym i drugim miejscu list przebojów w Wielkiej Brytanii. I trwało to przez jakieś 10 tygodni. Byliśmy najpopularniejszym zespołem na Wyspach w tamtym czasie. Chyba nawet zajmowaliśmy wtedy pierwsze lokaty na listach w 21 krajach. Wchodzenie do jakiegokolwiek sklepu, w którym wszyscy Cię rozpoznają było naprawdę dziwne. Było to tak, jakbyś znajdował się pod mikroskopem. Mimo wszystko jednak dostrzegam pozytywy tej sytuacji – sława to swoisty barometr, który pełni rolę informacyjną. Jeśli ludzie nie przejawiają zainteresowania, wówczas masz problem.

Gloria Gaynor i Carl Douglas twierdzą podobnie. To, jak konsekwencja bycia osobą publiczną…
Tak, ale było to także następstwem tego, że pisałam dobre utwory. Czułam się z tym dobrze, choć wcale nie potrzebuję sławy. Momentami jednak to zbyt wiele. Zastanawiasz się „dlaczego wzbudzam aż takie zainteresowanie?” Nie przepadam także za pochlebstwami. Znaczniej bardziej wolę miłe słowa ze strony tych, którzy mnie kochają.

Pozostając w klimacie poprzedniego pytania, jaka jest Twoim zdaniem faktyczna cena sławy? Jak często doświadczałaś jej negatywnych skutków?
Bardzo rzadko. Myślę jednak, że tu chodzi przede wszystkim o to, jak my sami radzimy sobie ze sławą. Jeśli zaczniesz zachowywać się, jak gwiazda, wpadniesz w tarapaty. Jeżeli jednak chodzi o muzykę, wtedy potrafię to zrozumieć. Promuję więc swoją twórczość, a nie samą siebie. Promuję swój głos i pisane przeze mnie teksty. Promuję moje albumy. Trzymając się tych reguł, jesteś bezpieczniejszy. Kiedy bowiem odwracasz się do ludzi plecami, gdy widzą jedynie, jak otwierasz kolejny sklep odzieżowy lub podejmujesz podobne działania, zaczynają myśleć „co Ty robisz? Czym się właściwie zajmujesz?” Jednym z negatywnych doświadczeń, jakie mnie spotkały było zainteresowanie mediów po śmierci mojej mamy. Ludzie chcieli oglądać zdjęcia osoby w żałobie. To obrzydliwe, naprawdę obrzydliwe. Jednocześnie, wiedziałam jednak, że mama dumna jest z tego, co osiągnęłyśmy. Byłaby także oszołomiona i niezwykle szczęśliwa, że wszystkie te gazety zjawiły się na jej pogrzebie. Tak wyglądałoby to zapewne z jej punktu widzenia. W mojej ocenie jednak nie było to w porządku. Jest więc kilka negatywnych skutków sławy, ale myślę, że zależy to od kultury. W Polsce, odkąd tu jestem, nie zdarzyło mi się udzielić złego wywiadu. W Wielkiej Brytanii z kolei pytają jedynie o Twój wygląd. „Czemu masz to na sobie? Jakiej szminki używasz? Kto jest Twoim byłym chłopakiem?” Myślisz sobie, „rany! Dlaczego nie pytają o muzykę?” Trudno jest się tam połapać w tym wszystkim.

Kiedy rozpoczęła się Twoja przygoda z muzyką? Podobno już w wieku sześciu lat uczyłaś się gry na skrzypcach, to prawda?
Tak. Rozpoczęłam naukę, kiedy miałam sześć lat. Równolegle uczyłam się także gry na pianinie. W tym w samym czasie zaczęłam pisać swoje pierwsze teksty. Tworzyłam piosenki o księżniczkach, a ja byłam Roszpunką zamkniętą w wieży, która czekała na swego księcia.

Twój debiutancki album, zatytułowany „Dream of You” ukazał się w 2010 roku. Jak oceniłabyś go z perspektywy minionych lat? Czy spełnił on pokładane w nim nadzieje?
Mam tendencję do niespoglądania w przeszłość, ponieważ robię to, co jestem w stanie zrobić w danym czasie. „Dream of You” było więc produktem tamtej chwili. Jeśli jednak spojrzę z dalszej perspektywy, jestem dumna z tej płyty. To bardzo dobry krążek. Myślę, że zawartym na nim tekstom brakowało jednak pewnej głębi. Byłam trochę niepewna. Teraz z kolei jestem bardziej zdecydowana w dążeniu do celu. Czuję się kobietą silniejszą, nie wstydzę się wyrażać swoich opinii i to bez względu na to, czy podobają się one innym, czy też nie. Nie staram się również zadowalać ludzi. Na tym polega szczerość. Prawda jest bowiem lepsza od kłamstwa. „Dream of You” pojawiło się zaraz po erze The Corrs. Przyzwyczajona byłam do sytuacji, w której jestem częścią zespołu, złożonego z czterech muzyków. Wówczas musisz uważać na to, co mówisz, reprezentujesz bowiem trzy pozostałe osoby. Nie mogłam więc wyrażać własnego zdania, ponieważ ktoś mógłby się poczuć urażony. Byliśmy zatem dosyć ostrożni. To, co sprawdzało się w przypadku The Corrs, nie przekłada się na solową karierę. Ludzie muszą wiedzieć, kim jesteś. Zanim dołączyłam do grupy, byłam bardziej asertywna, podążałam swoim własnym rytmem, ale gdy stałam się jej częścią, musiałam nauczyć się szacunku do innych. Każdy tekst, jaki napisałam był dla The Corrs. Starałam się dopasować. Obecnie nie muszę już tego robić. Na „Dream of You” przechodziłam pewną przemianę. Jedną z moich ulubionych piosenek z tej płyty jest utwór „Butterflies”. Tylko wokal i pianino. Wiedziałam, że zmierzam do miejsca, w którym chciałabym się znaleźć, pisząc tę piosenkę. Nie podążałam bowiem wydeptanymi wcześniej ścieżkami. Sądzę także, że praca z Jeffem Beckiem pomogła mi osiągnąć powyższy stan. Lubię więc ten album, i gdy spoglądam na niego teraz, przypominam sobie o piosenkach, których nigdy wcześniej nie śpiewałam na scenie. Myślę wówczas „to naprawdę fajny kawałek”.

Trzy lata później wydałaś swój drugi krążek o nazwie „The Same Sun”. Mimo, iż oficjalna premiera albumu odbyła się we wrześniu 2013 roku, dopiero teraz dotarł on do Polski. Jego producentem został amerykański muzyk Mitchell Froom. Jaki był Twój pomysł na nagranie wspomnianej płyty? Odnoszę wrażenie, że to bardzo emocjonalny projekt.
Bardzo. Moją ambicją, jako autorki tekstów, jest poruszanie ludzkich serc. Piosenki, które od zawsze lubiłam cechowały się tym, że opowiadały pewną historię. Zabierały słuchacza w podróż. Takie są właśnie utwory Joni Mitchell. Ponadto, sposób w jaki brzmiał jej wokal różnił się od tego, co znano w tamtym czasie. Była wyjątkową osobą we wszystkim, co robiła i nigdy, ale to przenigdy nie bała mówić, co myśli. A były to czasy, gdy kobiety nie miały prawa wyrażać swych opinii. Była ich mistrzynią. Kiedy więc ludzie słuchają mojej twórczości, chciałbym, aby dostrzegali tę głębię, ponieważ moje piosenki pochodzą prosto z serca. Starałam się, by wspomniany album był najlepszym, jaki potrafię nagrać. I mam wrażenie, że osiągnęłam swój cel. Jest też nieprzewidywalny i myślę, że tego właśnie potrzebujemy w erze e-maili, twitterów, instagramów oraz temu pokrewnych rzeczy. Nieustannie gadamy, zamiast skupiać się na tym, w czym faktycznie jesteśmy dobrzy. Zazdroszczę zespołom takim, jak The Beatles, czy Led Zeppelin, ponieważ nie mieli w sobie tak wiele destrukcji. Żyjemy w świecie, w którym jeśli nie piję kawy lub nie kupuję danego produktu, nie wiem, czym jest życie. Oni zastanawiali się jedynie nad tym, jak nagrać dobry utwór, jak sprawić by był lepszy. Skupiali się na swym rzemiośle. Brak nam dziś takiej umiejętności. Moim głównym założeniem podczas nagrań tej płyty było absolutne skupienie. Ucieczka od innych rzeczy. Uznałam, że potrzebuję tylko moich dzieci i mojej muzyki. Niczego więcej.

Słyszałem, że niektóre z piosenek na płycie inspirowane były Twoją podróżą do Tanzanii. Jaki opisałabyś pierwsze wrażenia towarzyszące Ci po przylocie?
To bardzo piękny kraj, ale mieszkającym tam ludziom brakuje szans na rozwój. Afryka, jako kontynent od zawsze zmagała się z problemami. Nieustanna kolonizacja spowodowała, że tamtejsza ludność nigdy nie stanęła twardo na ziemi. Tytułowy utwór płyty jest tym, który napisałam w oparciu o tę podróż. Odbyłam ją wraz z organizacją OXFAM. Pojechaliśmy tam, by zwrócić uwagę świata na trudną sytuację mieszkających w Tanzanii kobiet. Nie przysługuje im prawo głosu - nie mają żadnych praw, a cała kultura oparta jest właśnie na nich.

Stare afrykańskie przysłowie mówi: „wykształć mężczyznę, a wykształcisz jednostkę, wykształć kobietę, a wykształcisz całe społeczeństwo”. Może w tym kryje się geneza tej sytuacji?
To prawda. Problem dotyczy nawet praw własności ziemi. Pozwólmy kobietom figurować w dokumentach własnościowych. Niech ta ziemia będzie zapisana na nie, a nie na ich małżonków. Tak by miały z czego żyć, kiedy porzucą ich mężczyźni, co dosyć często ma w tym kraju miejsce, ponieważ życie tam jest bardzo trudne. Zbyt trudne nawet dla mężczyzn. Nie ma pieniędzy, brak im wszystkiego. Kobiety mają także styczność z przemocą. 80% z nich było wykorzystywanych seksualnie. I tam jest to na porządku dziennym. Ta tradycja przenoszona jest z pokolenia na pokolenie. Nie mówię jednak o wyłącznym obwinianiu mężczyzn. Chodzi o to, aby zdano sobie sprawę, że to, co wydaje się tam normą, wcale nią nie jest. To jak traktujesz kobiety, ma wpływ na Twoje życie. Jeśli je nagradzasz, na Twym stole będzie więcej posiłków. One będą czuły się szczęśliwsze, podobnie, jak Twoje dzieci, wasze więzi staną się mocniejsze. Dzieci pójdą do szkoły, będą się uczyć, a Ty znajdziesz sposób, by zarobić pieniądze. Każdego dnia spędzaliśmy po 8 godzin w busie, jeżdżąc od wioski do wioski, aby poznać ich mieszkańców. Będąc tam, cały czas pisałam. Kolor ziemi, ludzie, ich twarze. Czułam, że tworzę piosenkę, ale wzbraniałam się przed tym bardzo. Mówiłam sobie „nie bądź kolejną gwiazdą popu, która nagra charytatywny kawałek, by wypromować samą siebie”. Nie napisałam więc charytatywnego utworu, przemówienia, czy czegoś, co mówiłoby ludziom, jak powinni postępować. Napisałam piosenkę, dzięki, której poczujesz klimat tamtej ziemi. Zapamiętałam także chłopca, który miał około sześciu lat. Ciężko pracował, ale gdy spojrzał na mnie, uśmiechnął się szeroko. I wydarzenie to znalazło się w moim utworze. Było to bardzo emocjonalne doświadczenie, które pokochałam. Pomysł na tę piosenkę był więc prosty – jest to „to samo słońce” („the same sun” – przyp. red.), które świeci w Polsce, w Irlandii, czy Tanzanii.

Jaka jest zatem rola muzyki w Twoim codziennym życiu?
Jest wszystkim. Kocham ją, sprawia, że mam ochotę wstać rano z łóżka. Nigdy nie musiałam płacić komuś za terapię, gdyż wystarczy, że usiądę przy pianinie. To rodzaj uwolnienia. Możliwość wyrażenia siebie cieszy nas niezmiernie. Życie staje się łatwiejsze, gdy możemy pozbyć się złości, frustracji, opisać nasze uczucia. To olbrzymi przywilej, że otrzymałam taką szansę. Muzyka jest więc częścią mnie.

Opowiedz proszę o swoich planach na przyszłość? Czy pracujesz już nad nowym materiałem?
Tworzę obecnie wspólnie z Myslovitz. Piszemy razem piosenkę. Znam ich od lat, koncertowali kiedyś z The Corrs. Trasę promocyjną ostatniej płyty rozpoczęłam w Brazylii, ale ponieważ jestem tylko jedna, przemieszczam się stopniowo z jednego terytorium na drugie. Wystąpiłam już w Europie Północnej, odbyłam sześciotygodniową trasę po Stanach, była Indonezja, następna będzie Francja, Wielka Brytania, potem Irlandia. Nagranie nowej płyty zajmie mi zapewne cały rok, zwłaszcza, że stale koncertuję.

Na koniec, jaki jest Twój najgorszy nawyk?
(śmiech – przyp. red.) Zbyt często się przebieram. Stale z tym walczę. I tak jest już lepiej, niż kiedyś.

Dziękuję za poświęcony czas.
Ja również dziękuję.

Rozmawiał: Kamil Mroziński

author

Kamil Mroziński

 13.05.2014   fot. Barry McCall

Nine Inch Nails w Polsce już za cztery tygodnie!

Aneta Sablik wystąpi w 4. półfinale Must Be The Music!

NAJCZĘŚCIEJ CZYTANE
Trwa ładowanie zdjęć