'Wierzę, że możemy być wielcy wszędzie...''

Ten tekst przeczytasz w ok. 10 minut
 sonymusic.pl

wywiad z Bo Madsen, gitarzystą zespołu MEW

Polska na muzycznej mapie świata właściwie nie istnieje, a Dania?

Wiesz, nigdy nie mieliśmy tu jakiejś wielkiej sceny. To powoduje, że ciężko mówić o jakichkolwiek duńskich tradycjach muzycznych. Czy to rockowych, czy popowych. Nie jesteśmy Szwecją, która miała ABBĘ. My tak naprawdę nie mieliśmy nikogo. Zero sukcesów. Teraz troszkę się to zmienia. Mamy kilka naprawdę interesujących grup, oczywiście jeszcze nie o statusie supergrup, my też jeszcze supergrupą nie jesteśmy… Nie no, w sumie jesteśmy, tylko jeszcze nie dość sławną. Więc teraz sprawy wyglądają lepiej. Zaczyna wychodzić w świat, że w Danii może powstać całkiem dobra, interesująca rockowa muzyka.

REKLAMA
Judas Priest News



A nie myśleliście nigdy „cholera, o ileż byłoby łatwiej, gdybyśmy pochodzili z Wielkiej Brytanii”?

Wręcz przeciwnie. Szczerze mówiąc, dziękuję bogu – w boga nie wierzę, ale mu dziękuję, dziękuję codziennie za to, że urodziłem się w Danii. To jedno z najpiękniejszych i najbezpieczniejszych miejsc na świecie. Jedno z naprawdę niewielu miejsc, o których mogę powiedzieć, że są komfortowe. Oczywiście, mamy swoje problemy, rasizm jest jednym z nich, wiem, że sprawa karykatur Mahometa była głośna… Nie sposób jednak narzekać na ten kraj. Płacimy bardzo wysokie podatki. Dzięki temu można na przykład za darmo pójść na studia, państwo daje mnóstwo udogodnień. Za spokój, porządek, opiekę należy być wdzięcznym. Jestem szczęściarzem że się tu urodziłem.

Nie wszystkie zespoły tak sobie chwalą duńskie pochodzenie. The Raveonettes sprawiają wrażenie jakby chcieli ten fakt wymazać z życiorysów…

To dlatego, że są zespołem, który zżyna z dokonań innych. Przykro mi to mówić, ale taka jest prawda. Kopiują inne zespoły. Dlatego mają taka potrzebę bywania „w świecie”, żeby trzymać rękę na pulsie w temacie podpatrywania innych. My z kolei za priorytet postawiliśmy sobie brzmieć jak nikt inny. Nas zupełnie nie obchodzi brzmienie nowojorskiej sceny. Moim zdaniem – będzie ostro - oni pieprzą bzdury. Kopenhaga to naprawdę duże miasto jak na europejskie warunki i dla mnie… Wiesz, my nie gramy „duńskiej” muzyki, bo co to by niby miało być… Ale ja czuję się stuprocentowo związany z moim krajem. Ludźmi, kulturą, budynkami, wszystkim czego tu doświadczyłem. Ale rozumiem, dlaczego The Raveonettes tak mówią o Danii. Pochodzą z małego miasta, ja ze stolicy. Ja miałem skąd czerpać inspiracje. W przeciwieństwie do nich – moja grupa czerpie je przede wszystkim z siebie. Z naszego życia, z naszych relacji z innymi. A czy to dzieje się w wielkim i słynnym mieście… To nie ma żadnego znaczenia.

Pochwal się jak bardzo jesteście słynni w Danii. Tamtejsza branża rozpuszcza was recenzjami…

Tak, to prawda, jesteśmy bardzo dobrze odbierani przez krytykę. To wcale niełatwe, ale dla nas najważniejsze – tworząc muzykę popularną czynić ją jednocześnie bardzo ekspresyjną i istotną, przełamującą pewne granice. Muzykę Mew porównałbym do filmów Kubricka – jest równie ezoteryczna i równie masowa. Sprzedaliśmy naprawdę dużo znakomicie ocenionych płyt. To sukces. Ostatniej płyty w trzy miesiące sprzedaliśmy pięćdziesiąt tysięcy. To dobry wynik jak na Danię. Sprzedaż powyżej stu tysięcy jest niezwykłą rzadkością.

Zostawmy już Danię i przenieśmy się do Wielkiej Brytanii. Jak to się robi by zostać zauważonym na najważniejszym gitarowym rynku? Pytam z perspektywy wyciągnięcia wskazówek dla polskich zespołów…

Hmm… A czy w Polsce jest coś takiego jak scena? Zespoły trzymają się razem? Czy z popularności jednego zespołu wynika coś dla kolejnych?

Na wszystkie pytania odpowiedź jest negatywna.

Nie ma co się martwić. W końcu będzie tak, że ludzie znudzą się głównym nurtem i jego miałkością i zaczną kierować się w stronę bardziej niezależną. A gdy tam zgromadzi się dość ludzi, w końcu, z samego prawdopodobieństwa, wśród wielu grup, znajdzie się ta jedna, bardzo dobra. I gdy ten zespół wyjdzie z cienia, odniesie sukces, pociągnie to za sobą kolejne zespoły. Ta prawda, to, że niezależne zespoły robią wszystko po swojemu, zawsze na końcu wygrywa. Wszystko o czym mówię, mówię z perspektywy Mew. Dziś my jesteśmy tym zespołem z sukcesem, dziś mamy w Danii scenę z prawdziwego zdarzenia. Mały małe wytwórnie, zespoły same zakładają wydawnictwa… Z nami oczywiście wygląda to inaczej. Mamy podpisany kontrakt zarówno w Wielkiej Brytanii jak i w Stanach Zjednoczonych…

Jak ty lekko o tym mówisz. Mamy kontrakt w Wielkiej Brytanii…

Wydarzył się nam ten kontrakt dzięki zagraniu na duńskim festiwalu SPOT, to impreza przeznaczona przede wszystkim dla mediów. O, to byłoby dobre dla polskich zespołów, gdyby mogły zagrać na takim festiwalu… Ale nie, to chyba jest tylko duńska impreza… Nieważne. SPOT organizuje spotkania wielu ważnych ludzi z całej Europy, którzy przyjeżdżają oglądać lokalne gwiazdy. Na jednym z festiwali graliśmy my, byli tam ludzie z londyńskiego oddziału wytwórni Sony, z którymi dogadywaliśmy się chyba najlepiej. Mieliśmy propozycje z wielu zagranicznych wytwórni, ale najlepszy kontakt złapaliśmy właśnie z Sony.

Wierzycie, że możecie być wielcy w Brytanii?

Wierzę, że możemy być wielcy wszędzie! Jesteśmy bardzo dobrym zespołem, stać nas na to. Ale rynek brytyjski jest wyjątkowo trudny. Tyle tam się dzieje… My działamy stopniowo, przenosimy się do coraz większych sal koncertowych, ostatnio było to Shepherds Bush Empire. W Anglii jak nigdzie, funkcjonuje wylęgarnia trendów. Nie jest to zbyt cierpliwy rynek, nie są nastawieni na powolne, konsekwentne budowanie popularności. Wielka Brytania to dla mnie takie młodsze rodzeństwo Ameryki, taka europejska Ameryka. Po spędzeniu kilku miesięcy w Stanach gdzie nagrywaliśmy płytę i po jeszcze dłuższym pobycie w Wielkiej Brytanii dostrzegam coraz więcej podobieństw. To społeczeństwa oglądające fatalne programy telewizyjne, żywiące się koszmarnym jedzeniem, mające potworne rozwarstwienia klasowe, mnóstwo biednych ludzi, poza tym, odniosłem wrażenie, że tam się mało komu cokolwiek chce. Wszystko co wymaga odrobiny wysiłku, energii, jest odrzucane. Mówię to z naszej perspektywy, bo nasza muzyka niewątpliwe domaga się skupienia i uwagi. Z zewnątrz można mówić o międzynarodowym sukcesie Mew, ale tak naprawdę, buduje się to wszystko mozolnie. Nie sprzedajemy dziesięciu milionów płyt, nic z tych rzeczy…

Aż żal w takim momencie nie zapytać o kolejny wielką rzecz z Wysp, czyli o Arctic Monkeys. Jak podoba ci się ta gorączka?

Słyszałem tylko dwie piosenki. Myślę, że są w porządku. Ale dla mnie to jest zbyt prymitywne by mnie zachwyciło. Na pewno nie jest to zła rzecz. Inna sprawa, co dzieje się z nią w Wielkiej Brytanii. Tam jest przecież szaleństwo. I dlatego każdy zespół marzy o tym by w Anglii spróbować. Bo jeśli otrzesz się o to szaleństwo, zostajesz wysłany na misję globalną. Wszystko jest wtedy łatwiejsze. Ale tak naprawdę, nie o to chodzi. Nie chcę znaleźć sobie zespołu, naśladować go i za nim podążać. To cechuje myślenie nastolatków. Teraz, gdy bliżej mi do trzydziestki, myślę inaczej.

I co ci się podoba?

Nieustannym źródłem inspiracji jest dla mnie muzyka Prince’a z lat 1983 – 1988. To geniusz. Dziś najwięcej radości sprawiają mi zespoły w rodzaju The Microphones. Są z Waszyngtonu, a właściwie jest, bo to jeden koleś, tworzący cudowną, melodyjną, poetycką, znakomicie wyprodukowaną, przepełnioną pomysłami muzykę. No i ma piękny głos. Następnie Red House Painters. Mają wszystko. Melodie, teksty, świetnego wokalistę, wspaniałą sekcję rytmiczną. Oni podnoszą na niewiarygodnie wysoki poziom pisanie pop piosenek.

Wróćmy do Mew. Co chce się osiągnąć albumem, gdy jest się już dojrzałym, oswojonym z sukcesem zespołem?

Najważniejszy jest bezustanny rozwój. Gramy bardzo oryginalnie, tego trzeba się trzymać, nad tym pracować, cały czas próbować czegoś nowego. No i dobrze się przy tym bawić. I udoskonalać się, by stawać się coraz większym i ważniejszym zespołem. By grać większe i lepsze koncerty, by podbijać coraz to nowe rynki. By pracować z ludźmi, z którymi chce się pracować – czy producentami, czy projektantami okładek, czy reżyserami teledysków. By tworzyć możliwie najlepsze warunki dla rozwoju naszej muzyki.

Powiedz coś o pracy nad Mew And The Glass Handed Kites, waszym najnowszym dziełem.

Producentem płyty był Michael Beinhorn, bardzo ważna postać, ktoś z kimś bardzo chcieliśmy pracować, ale co wydawało nam się istnieć wyłącznie w sferze marzeń. Ma znakomitą reputację, ale i etykietę trudnego we współpracy, a także drogiego. No a do tego mieszka w Los Angeles… Uznaliśmy, że to wszystko będzie nie do przeskoczenia i rozpoczęliśmy rozmowy z innymi producentami, nawiasem mówiąc, bardzo sławnymi. Ale nic nie wychodziło. Nasz producent to musi być naprawdę ktoś. Musi dużo wiedzieć by wczuć się w niuanse muzyki Mew. Musi nas rozumieć, a do tego musi być zdolny nadać temu wszystkiemu naprawdę masywne brzmienie. Michael jest jednym z nielicznych, który to potrafi. Po wszystkich tych poszukiwaniach byliśmy zdeterminowani produkować album samodzielnie, bo naprawdę nie potrafiliśmy znaleźć nikogo, kto dzieliłby nasze wizje i pasje. Do czasu kiedy nie usłyszał nas Michael. Zadzwonił do nas i powiedział: Podoba mi się, chcę to robić. Pojechaliśmy do Stanów na spotkanie z nim, zabraliśmy nasze demo. Kazał nad nim pracować, wróciliśmy do siebie i zaczęła się pierwsza faza nagrywania płyty – ulepszanie demo, które regularnie wysyłaliśmy mu do oceny. Zaczęły się telefony, wymiana korespondencji, konsultacje… Wszystko przez Ocean. Wysyłaliśmy mu nasze piosenki, on wysyłał płyty innych wykonawców, które mogłyby nam coś podpowiedzieć… Tak przygotowywaliśmy się do nagrania płyty. Potem polecieliśmy do Los Angeles już na nagrania. Spędziliśmy tam prawie pięć miesięcy. Wróciliśmy do Kopenhagi na dodatkowe nagrania, a gdy już wszystko mieliśmy, zabraliśmy się za miksowanie materiału. Upragniony efekt uzyskaliśmy dopiero za trzecim podejściem.

Piosenka, która w Polsce przybliża ten album to Special…

Tę piosenkę napisaliśmy w wynajmowanym domu w Londynie. Poszło nam szybko. Zaczęliśmy wieczorem, skończyliśmy rano. Byliśmy tym numerem bardzo podekscytowani, bo bardzo chcieliśmy mieć popową piosenkę. I taką seksowną… Inną od tego co zazwyczaj nagrywamy. Od początku było wiadomo, że chwytliwość kompozycji zrobi z tego singla. Ciekawe, bo wokal, który słychać w tym nagraniu, to to, co zostało zarejestrowane, gdy pisaliśmy tę piosenkę. To o tyle niezwykle, że jest tyle energii i emocji w tym, co – teoretycznie – miało być zaśpiewane na próbę… I pewnie brzmienie wokalu w tej piosence nie jest tak idealne jak byłoby w profesjonalnym studiu, ale za to mamy tu świadectwo chwili, moment tworzenia.

Ponieważ na razie nie wybieracie się do Polski, zapytam, czy można was będzie zobaczyć na tegorocznym festiwalu w Roskilde? Jeździ tam mnóstwo Polaków…

Wydaje mi się, że nie. Graliśmy tam w zeszłym roku, a raczej się nie zdarza by zapraszali tam tych samych wykonawców corocznie. Z drugiej strony, ponieważ jesteśmy najbardziej interesującym duńskim zespołem w historii, może zrobią dla nas wyjątek…

Na podstawie materiałów promocyjnych Sony BMG



author

Sebastian Płatek

Redaktor naczelny
 redakcja@netfan.pl

 03.03.2006   sonymusic.pl  

Nowy album Pearl Jam w maju

Anja Garbarek o utworach na płycie „Briefly Shaking”

NAJCZĘŚCIEJ CZYTANE
Trwa ładowanie zdjęć