'Maryla to fajna babka, w której towarzystwie nigdy się nie nudzisz...''

Ten tekst przeczytasz w ok. 15 minut
 sonymusic.pl

Rozmowa z Andrzejem Smolikiem i Marylą Rodowicz

Jak doszło do współpracy z Marylą?

Zadzwonili do mnie jej współpracownicy i zaproponowali spotkanie. Zaczęła się gadka na temat, czy nie zrobiłbym płyty dla Maryli Rodowicz. Bardzo podoba mi się jak ona śpiewa i już wcześniej zastanawiałem się, jakby to było, więc od razu się zgodziłem.

Od razu miałeś na nią pomysł?

Zanim w ogóle doszło do współpracy myślałem, że bardzo chętnie posłuchałbym jej w wydaniu folkowym, swojskim, takim jak kiedyś… ale jako osobę dojrzalszą. Myślałem, że fajnie byłoby zrobić z nią choć jedną piosenkę. Taką folkową, jaka gra mi w duszy, a jakiej nikt inny poza Marylą nie byłby w stanie zaśpiewać. Dobrze się stało, że w końcu ktoś zadzwonił.

REKLAMA
30 Seconds To Mars News

Andrzej Smolik

Łatwo było ją przekonać, żeby udała się z tobą w tę stronę?

W ogóle nie musiałem jej przekonywać. Już na pierwszym spotkaniu ustaliliśmy, że płyta powinna być bardziej stonowana i liryczna. Mam wrażenie, że Maryla właśnie dlatego zgłosiła się do mnie, że moja muza od iluś lat jest delikatna i nawet gdybym się starał zrobić coś mocniejszego i radykalnego, nie wyszłoby to dobrze. Mam taki klimat, że lubię odpoczywać przy muzyce, więc to co nagrywam wychodzi dość łagodnie i nie przytłacza.

<>bSkąd pomysł, żeby wysłać Marylę na muzyczną wycieczkę po południowych stanach USA?

Chcieliśmy połączyć spuściznę folku amerykańskiego, to wszystko co wyszło z tamtejszych bagien – a więc dobro, banjo, bas pudłowy, bębny bez sprężyn, takie sprawy - z elementami muzyki rosyjskiej, tym ich zawodzeniem. Gdy się temu lepiej przyjrzeć, okazuje się, że blues jest bliski muzyce bałałajek. Ta sama tęsknota, nostalgia… Założenie było takie, żeby spotkać się wpół drogi, pomiędzy Ameryką a Rosją. Czyli w Polsce.

Łatwo było skompletować odpowiednio muzealne instrumentarium?

Instrumenty miałem. Od dobrych paru lat mam maksymalną zajawkę na akustyczną muzę i zebrałem sporą kolekcję tych wszystkich bluegrassowych i countrowych instrumentów. Nie miałem tylko pola do popisu. Na moim własnym materiale takie brzmienia byłyby niedorzeczne, ale przy „Jest cudnie” mogliśmy to wszystko wykorzystać. Wystarczyło zaprosić ludzi, którzy na tym super zagrają. Najprostsze partie wykonałem sam, ale nie było sensu, żebym się z tym wszystkim siłował, tym bardziej, że Marcin Majerczyk, który gra u Maryli na gitarze, doskonale radzi sobie z obsługą wszystkich nietypowych instrumentów strunowych.

Taki powrót do akustycznych, naturalnych brzmień za Oceanem rozpoczął się już po 11 września. U nas jednak długo nikt tego nie zauważał.

Doszliśmy z Marylą do wniosku, że pewne rzeczy są w powietrzu i niektórzy ludzie je wyłapują. Na całym świecie niezależnie od siebie powstają podobne rzeczy, choć oczywiście ktoś jest pierwszy, a ktoś inny drugi. Moim zdaniem folkowa muza wisi w powietrzu od paru lat. W Stanach znów jest wielka, a u nas do tej pory przemykała po kątach. Choć pojawiły się już pierwsze sygnały, że to wraca – sukces Maleńczuka z Waglewskim, Anita Lipnicka z Johnem Porterem… Pojawiła się już moda na takie granie, ludzie nie chcą chodzić na koncerty artystów lounge’owo-elektronicznych, wypędzili ich goście z gitarami akustycznymi. Ale jeśli przyjrzeć się ekspresji tych artystów, okaże się, że jest taka sama, to ten sam klimat. Miła, przyjemna, ciepła muzyka.

A sposób śpiewania? Maryla nie dopominała się o utwory, w których pozwoliłbyś jej zaśpiewać pełną piersią? Ryknąć tak, jak lubi ona i chyba lubią jej fani?

Są trzy utwory, które chciałbym, żeby były jeszcze łagodniejsze, ale tonacja na to nie pozwala. W refrenie trzeba było zaśpiewać wysoko, a skoro wysoko to oznacza, że mocniej. Ale to są dwa, może trzy ryknięcia na piosenkę, reszta jest stonowana. Poza tym w tle grają instrumenty akustyczne, smyki, gitary, puzony, więc wydzieranie się na takim podkładzie słabo by zabrzmiało. Szczerze mówiąc jednak, nie chciałem ogołocić Maryli z jej naturalnych atutów, z tej charakterystycznej ekspresji, ale takie aranżacje na mocny atak nie pozwalają. Może na koncertach będzie łatwiej, bo będzie więcej hałasu. Maryla gra dużo imprez plenerowych i nie wyobrażam sobie tych akustycznych, intymnych numerów granych dla wielkich tłumów. Nie dlatego, że to się nie nadaje, ale dlatego, że ludzie nie są chyba jeszcze gotowi. Zostali nauczeni, że wszystko musi ryczeć i błyskać, a przed laty Bob Dylan wychodził na scenę z gitarą i na akustyku grał dla trzystu tysięcy ludzi. Była cisza i wszyscy słuchali, i było miło. Czyli można to zrobić, ale trzeba zrozumienia z obu stron.

Na czym polegała twoja rola jako producenta „Jest cudnie”?

Nie wtrącałem się tylko do tekstów. Maryla je śpiewa, więc decyduje jak to wszystko ma wyglądać. Natomiast jeśli chodzi o muzykę, byłem gotów walczyć o swoje. Na szczęście do poważnych konfliktów nigdy nie dochodziło, bo łączył nas wspólny cel. Skąd pomysł, by obok twoich kompozycji, Marcina Majerczyka czy Seweryna Krajewskiego, na płycie znalazły się piosenki autorstwa Victora Daviesa?

Kolegujemy się z Victorem od jakiegoś czasu, graliśmy razem koncerty, kiedy zacząłem współpracę z Marylą, więc rzuciłem mu temat: Mam taką akcję z taką a taką osobą, może miałbyś jakieś piosenki? Za dwa tygodnie wysłał mi cztery numery. Zresztą Maryla tak bardzo mu się spodobała, że chce ją zaprosić na swoją płytę. A twoje kompozycje? Wyciągnąłeś je z szuflady?

Nie, napisałem specjalnie dla Maryli. Być może nigdy by nie powstały, gdyby nie ta płyta. Do tej pory tak brzmiących numerów nie robiłem. Wcześniej przesłuchałem sporo jej nagrań, szczególnie tych starszych, z lat 70. To bardzo niedoceniona i zapomniana muzyka. Niedawno kupiłem cztery winyle Maryli na Allegro za stosunkowo niewielkie pieniądze, a przecież te płyty powinny być już kultowe! To typowa polska głupota, że nie potrafimy tego dostrzec. Te numery muszą trafić na zagraniczną składankę, żeby zostały odkryte na nowo.

W powstanie „Jest cudnie” zaangażowaliście spore siły, prawda?

Przygotowania rozpoczęliśmy już zimą ubiegłego roku, a do naprawdę ostrej roboty wzięliśmy się po wakacjach. W powstanie płyty zaangażowane było bardzo wiele osób. O ile dobrze pamiętam ośmiu tekściarzy, siedmiu czy ośmiu kompozytorów, mnóstwo muzyków – kontrabas, bas, dęciaki, paru gitarzystów, osiemnastoosobowa orkiestra smyczkowa…

Znalazł się ktoś, kto na wieść o tym, że nagrywasz z Marylą Rodowicz popukał się w głowę?

Nie. Po płycie, którą zrobiłem z Krzysztofem Krawczykiem wszyscy, którzy pukali się w głowy, przestali się pukać. Krzysztof i Maryla są najwięksi, to ikony, archetypy polskiej piosenki. Kiedy byłem dzieciakiem, wracałem z roweru i puszczałem telewizor, a tam Opole, Sopot – ci ludzie kształtowali moją muzyczną świadomość. Super, że mogę się z nimi zmierzyć dzisiaj, kiedy jestem dojrzałym człowiekiem.

Czy Maryla Rodowicz, jak na ikonę przystało, ma gwiazdorskie maniery?

Skąd! To fajna babka, w której towarzystwie nigdy się nie nudzisz. Zna mnóstwo anegdot, ma wiele ciekawych spostrzeżeń, a do tego jest maksymalnie bezproblemowa i swojska. Zero napięcia, żadnego dystansu. Nie było też sytuacji typu: Ty tutaj chłopcze coś porób, a ja przyjdę na gotowe… Ona jest bardziej pracowita ode mnie! Ani razu nie kwęknęła na warunki pracy, że za ciepło czy za zimno, za głośno - nie ma takiej opcji. Potrafi sześć czy siedem godzin stać i śpiewać, w ogóle nie chce odpoczywać.

Może zostaniesz polskim Rickiem Rubinem? Producentem do zadań specjalnych, który daje nowe życie wielkim gwiazdom?

Trudno powiedzieć o Maryli, by przechodziła jakiś kryzys. Od trzydziestu lat funkcjonuje na scenie i cały czas jest maksymalnie popularną wokalistką. Nie musiałem jej więc wyciągać z żadnego dołka, wystarczył tuning, wystarczyło znaleźć na nią odpowiedni pomysł. A jeśli ludzie będą mnie postrzegać jako producenta, który potrafi pracować z artystami o wyjątkowo mocnym charakterze, a przy tym potrafi coś zmienić, wydobyć z nich jeszcze więcej, albo przynajmniej nie utopić – to bardzo będę się cieszył.

Nie ma wątpliwości, że Maryla jest największą polską wokalistką, ale naprawdę wielkiego hitu nie miała chyba od „Łatwopalnych”. Tym razem się udało?

Nie wiem czy na tej płycie jest jakiś przebój. Mam raczej nadzieję, że cały album będzie doceniony, że będzie dla Maryli przełomowy. W tej chwili robi się tak, że jedna czy dwie piosenki są nośne, a reszta to jest chłam, który wciska się ludziom tylko dlatego, że na płycie musi być 11 numerów. My staraliśmy się zrobić coś zupełnie przeciwnego, bez napinania się, żeby jakaś piosenka trafiła do radia. Zresztą pewnie i tak nie potrafiłbym tego zrobić. Chcieliśmy za to, żeby cała płyta była fajna, żeby można było z nią spędzić dłuższy czas i powoli ją odkrywać. To jest płyta do słuchania.

Maryla Rodowicz

MARYLA RODOWICZ

Skąd pomysł na współpracę z Andrzejem Smolikiem?

Sam pomysł jest dość stary, ma co najmniej dwa lata. Ludzie z Sony doprowadzili w końcu do mojego spotkania z Andrzejem i byłam bardzo ciekawa, co on o tym myśli. Znam bowiem jego poprzednie dokonania, napakowane elektroniką, a ja miałam zamiar nagrać płytę folkową. Okazało się, że i on jest na podobnym etapie. Tak nam się dobrze gadało, że pomyślałam, że to jest dobry adres, co potwierdziło się w trakcie pracy.

Kameralne brzmienie „Jest cudnie” może zaskoczyć. Smolik kojarzony jest głównie z elektroniką, z kolei pani od jakiegoś czasu preferuje mocne, rockowe brzmienia. Skąd ten nagły zwrot?

Ja się nie rozstaję z gitarą akustyczną. Kiedy zaczynałam swoją działalność rozrywkową, byłam zapatrzona w klimaty folkowe i countrowe, w Boba Dylana, Pete’a Seegera, Joan Baez. Od tego zaczynałam. Przez kilka lat grałam akustyczną muzykę, bardzo bliską amerykańskiemu folkowi 2 gitary 12-strunowe plus akustyczna gitara basowa, ale stopniowo zaczęłam wzbogacać to brzmienie. Przyszła fascynacją Arethą Franklin i innymi czarnymi głosami, więc zaczęłam wzbogacać brzmienie zespołu a to fortepian,a to chórki,bębny, z kolei w latach 80. zaczęła u mnie grać połowa Perfectu, więc pojawiło się brzmienie bardzo elektryczne, gitarowe. Często gram koncerty plenerowe, więc ten rockowy rodzaj energii bardzo mi odpowiada. Nie mogłabym grać tak dużych koncertów, gdybym ograniczyła się wyłącznie do akustycznych brzmień, to sprawdza się raczej w klimatach klubowych. Ale to wszystko cały czas we mnie siedziało, taka jest moja natura i żadnego ściemniania w tym nie ma.

Ani mi przyszło do głowy, by to sugerować. Chciałbym się raczej dowiedzieć, dlaczego właśnie teraz zdecydowała się pani na powrót do korzeni?

Już poprzednia płyta, czyli „Kochać”,jest oparta na gitarze akustycznej. Paweł Jóźwicki i Bogdan Kondracki kombinowali, jak tu wrócić do moich korzeni, ale w trakcie pracy nad płytą produkcja skręciła w nieco inną stronę, wręcz hiphopową. W 2002 roku nagrałam płytę „Życie ładna rzecz” i w moim zamyśle ona też miała być akustyczna i klimatyczna, ale rozrosło się to z powodu błędów i wypaczeń, których nie chcę wspominać. (śmiech) Od dawna marzyłam, żeby nagrać coś w stylu Cat Power czy „We Shall Overcome: The Seeger Sessions” Bruce’a Springsteena. Jak tak sobie słuchałam tego Springsteena, to myślałam: Ojej, dlaczego ja tego nie gram? Dlaczego takiej płyty nie nagram?!

No właśnie, dlaczego?

Powiem szczerze, że nie miałam dotąd szczęścia do producentów. Bogdan Kondracki jest fantastycznym muzykiem i ma świetną wyobraźnię, ale ja tak naprawdę nigdy wcześniej nie pracowałam z producentami, wszystkie 30 swoich płyt zrobiłam sama, ze swoimi muzykami, kierując się wyłącznie intuicją. Brakowało mi, jak to się mówi w wojsku, wsparcia z powietrza. Brakowało kogoś, kto mógłby na to wszystko spojrzeć z boku. Bo człowiek sam może nie widzieć wszystkiego i nie słyszeć, może też nie wiedzieć wszystkiego o sobie. Pierwszym takim producentem z prawdziwego zdarzenia, z którym przyszło mi pracować, był Bogdan Kondracki i teraz Andrzej Smolik jest drugi. To jasne, że oni narzucają swój gust muzyczny i swoją wyobraźnię, i to są bardziej ich płyty, niż moje.

Jak ocenia pani pracę Smolika?

Jestem pełna podziwu. Siedział tam godzinami… Momentami Andrzej bardzo mnie śmieszy, bo wszystko spada mu z kolan, spada mu klawiatura, spadają mu spodnie. (śmiech) Jest strasznie zabawny i chłopięcy, trochę roztargniony, ale jednocześnie bardzo skupiony na muzyce. Mnie się wydaje, że mam dobry słuch i dużo słyszę, ale on na pewno słyszy więcej i w dodatku co innego. To mnie zdumiewa. No, szacun!

Bez oporów dała się pani namówić na zmianę sposobu śpiewania?

Jeszcze na taśmach demo, które nagrywałam z gitarzystą w piwnicy, tak kombinowałem, żeby mój głos dobrze brzmiał. Wiadomo, że każdy wokal brzmi inaczej w innej tonacji, a Andrzej to wszystko poobniżał, więc mój śpiew brzmi cieplej, jest bardziej intymny. Dałam te nagrania do posłuchania fanowi, który wie wszystko o moim życiu artystycznym i zapytał, dlaczego śpiewam od niechcenia. (śmiech) Znał nagrania demo, na których mój wokal był wypasiony i dziarski, a tu taki nawet niechlujny… To oczywiście pomysł Andrzeja, ale do finalnego rezultatu dochodziliśmy metodą prób i błędów. To była bardzo żmudna praca, powstało po kilkadziesiąt wersji każdego utworu i sama usłyszałam, że wyżyłowany wokal, który sprawdza się w muzyce rockowej czy soul, w takim intymnym repertuarze nie ma racji bytu.

„Jest cudnie” to bardzo mocny album, ale co z singlami? Co z potencjalnymi przebojami?

(śmiech) Sami się nad tym zastanawiamy. To są bardzo melodyjne utwory, ale czy zostaną zaakceptowane przez RMF lub Zetkę? Czas pokaże… Nigdy w życiu nie rozumiałam, jakimi kryteriami kierują się takie media i raczej już nie zrozumiem.

Może zechcą przypomnieć „Kiedy się dziwić przestanę” w pani interpretacji?

Akurat tego na pewno nie będą grać, ten numer jest spisany raczej na straty! Tekst Jonasza Kofty jest bardzo poetycki i skomplikowany, tak bardzo odmienny od tego wszystkiego, co dzisiaj grają radia, że nie ma szans. To moja piosenka z 72 roku napisana przez Niemena. Ciągle mnie wzrusza, w dodatku Andrzej miał świetny pomysł na nowe brzmienie, pięknie te smyki tam grają, ale nie sądzę,żeby to był utwór radiowy.

Pozwolę sobie jednak na nutę ostrożnego optymizmu, tym bardziej uzasadnionego, że akustyczne granie powraca do łask. Najlepszym dowodem Oscar dla piosenki „Falling Slowly” Hansarda i Irglovej.

Wiem, oglądałam transmisję! Pewne tendencje w sztuce krążą w kosmosie i ludzie nie umawiając się dochodzą do podobnych wniosków. Czasem mnie to denerwuje, bo wpadam na jakiś pomysł i okazuje się, że ktoś w Ameryce czy w Anglii wyprzedził mnie o pół roku. Teraz przyszło znużenie przeładowanymi formami i wróciła prosta i intymna muzyka, muzyka prawdy. Stąd sukces Norah Jones, Katie Melua czy Jacka Johnsona – ludzie dziś chłoną taką muzykę, potrzebują jej. A wszystko przez te kosmiczne prądy. (śmiech)

Ja nawet sprowadziłbym to z kosmosu na ziemię. Nieustannie jesteśmy bombardowani informacjami o wojnach, kryzysie naftowym, efekcie cieplarnianym, więc w muzyce, i sztuce w ogóle, szukamy ukojenia. W podobnie trudnych czasach swoje piosenki nagrywali Simon i Garfunkel…

To prawda. Poza tym gatunki muzyczne, które jeszcze do niedawna były szalenie popularne zaczęły zjadać własny ogon i nastąpiła wolta, powrót do tego, co w muzyce naturalne. Bardzo mnie śmieszyło, kiedy Andrzej Smolik mówił mi, że lubi brzmienie lat 70. i nagrał klarnet charakterystyczny dla piosenki francuskiej z tamtego okresu,czy gitarę,którą pamiętam z lat 60-tych. Dla niego to coś egzotycznego, odkrywanie nowych światów, a ja niestety to wszystko pamiętam, ja już wtedy żyłam i grałam. (śmiech) Gdybym chciała używać tych instrumentów, to byłby obciach, ale ludzie z pokolenia Andrzeja czy Józka odkrywają je jako coś genialnego, pięknego i niepowtarzalnego. Pamiętam też, jak Penderecki powiedział, że te wszystkie jego eksperymenty to był straszny błąd i że on za nie przeprasza, że najważniejszy w muzyce jest romantyzm. W pełni się z nim zgadzam.

author

Sebastian Płatek

Redaktor naczelny
 redakcja@netfan.pl

 13.05.2008   sonymusic.pl  

Walki Breakdancerów w Pruszczu Gdańskim

Małgorzata Ostrowska na festiwalu Legnica Cantat

NAJCZĘŚCIEJ CZYTANE
Trwa ładowanie zdjęć