RECENZJA

Metallica - Hardwired...to self-destruct

hardwired...to_selfdestruct

Niemal dokładnie 20 lat temu, jako młody człowiek dopiero rozpoczynający swą edukację muzyczną w gatunku “Hard n’ Heavy”, miałem przyjemność po raz pierwszy usłyszeć Metallicę na żywo podczas koncertu w katowickim “Spodku”. I choć nigdy nie był to dla mnie zespół nr 1 - ten koncert coś we mnie zmienił. Chyba nigdy nie zapomnę poziomu decybeli huku bomb towarzyszącego biegnącemu żołnierzowi przy dźwiękach wstępu do “One”... Od tamtego czasu opuściłem chyba tylko jeden “polski” koncert. Przez te wszystkie lata wspólne wyjazdy na koncerty zespołu stały się dla mnie także żelaznym punktem podtrzymywania braterskich relacji na gruncie (nadal) współdzielonych zainteresowań.

W tym czasie Metallica zaserwowała swoim fanom swoistą przejażdżkę na mentalnym rollercoasterze: od wprowadzenia metalu na muzyczne salony całego świata, przez drastyczne złagodzenie tak brzmienia, jak wizerunku (vide: malowanie oczu, czy flirt z muzyką country :-), publiczną grupową psychoterapię, miliony sprzecznych informacji odnośnie muzycznego kierunku obranego przez nowy skład zespołu.

Koncertowo niezmiennie (przynajmniej w mojej opinii) się broniła, płytowo - nie zawsze. Z tym większą dozą niepewności po 8 latach przerwy (nie licząc “Lulu” nagranego z Lou Reedem) podszedłem do pełnoprawnego premierowego materiału. Pierwsze skojarzenia? W zasadzie to po prostu… Metallica w mojej opinii powracająca jednak na “właściwe” tory.

Na nowej płycie mamy do czynienia z Metallicą nie poszukującą nowych inspiracji i brzmień, nie silącą się na zagranie “w poprzek” własnego dorobku (Load, Reload), nie próbującą dorównać i za wszelką cenę NIE dać się prześcignąć (St. Anger), a posiadającą znów (przynajmniej miejscami) pierwiastek lekkości i “nośności” piosenek (czego nieco brakowało Death Magnetic). Nie próbującą niczego udowodnić, pozostając organicznie do szpiku kości Metallicą przede wszystkim. Mającą świadomość własnej wartości, ale i pogodzoną z upływającym czasem. Na płycie znajdziemy bowiem dokładnie to, co w zespole kochamy. Brzmienie, którego trudno nie rozpoznać - za brzmienie odpowiedzialny jest Greg Fieldman, którego rola od czasów Death Magnetic, mam wrażenie, sukcesywnie rośnie. Charakterystyczny wokal, którego w przypadku posługiwania się naturalnym rejestrem (np. wspomniane Harwired)… po prostu nie da się pomylić z nikim innym :) Majestatyczne, cięte (Am I Savage ?, czy Dream No More przypominające nieco stare dobre Sad But True), jak i galopujące, trashowe gitarowe riffy (Atlas, Rise!, czy Spit Out the Bone), typowe palcowane “hammetowo” solówki (najlepsza w Dream No More), czy firmowe (choć rzadko wykorzystywane A.D. 2016) szybkie tempa wygrywane przez Ulricha na podwójnej stopie (końcówki Hardwired, czy Halo On Fire).

Co szczególnie przykuło moją uwagę ?

“Hardwired” - pierwsza z przedpremierowo opublikowanych piosenek, jednocześnie otwierająca album trwa zaledwie… 3 minuty 9 sekund. XXI wiek to zupełnie nowa rzeczywistość i kryteria promocji muzyki - czyżby Metallica naprawdę nagrała… singiel? Wszakże przeciętna długość utworów na ostatnich, ale i klasycznych płytach to pewnie okolice minut sześciu - siedmiu. Tak zwartego (czytaj: krótkiego) utworu Metallica nie wydała od czasu… Motorbreath z debiutanckiego Kill’em All! Stawiam, że wtedy nikomu z otoczenia zespołu nie było znane pojęcia singla :) Żarty na bok - nie podejrzewam Hetfielda i spółki o kunktatorstwo, niemniej muszę przyznać, że numer ma moc, drive… jest po prostu piekielnie konkretny. Dokładnie tak, jak zwykła przedstawiać samą siebie Aldona „Dona” Lipska z “Killerów dwóch”: krótko i zajebiście.

Płyta podzielona jest na 2 krążki. Mam wrażenie, że pierwsza część materiału jest bardziej “nośna”, a same kompozycje bardziej zapadają w pamięć po pierwszych przesłuchaniach. Sprawiają też wrażenie mniej… mrocznych, niż na płycie nr 2. Być może jest to świadomy zabieg.

Ciekawostką - przynajmniej “na papierze” jest absolutna dominacja kompozytorskiego duetu Hetfield/Ulrich, co chyba nie zdarzyło się jeszcze nigdy w historii zespołu. Powody mogą być różne - wena (jak wiadomo) bywa przewrotna, nie dziwi więc także niski stosunek gitarowych solówek do riffów. Z drugiej strony - znając dokonania Roba Trujillo z innych projektów, jestem ciekaw nowych “metallic’owych” pomysłów biorących swój początek w jego basowym groove’ie. Cóż, może na następnej płycie!

Dla młodszych, mniej ortodoksyjnych słuchaczy Metallica jest także synonimem rockowych ballad, których jednak nie znajdziemy na nowej płycie. Fragmenty spokojniejszych brzmień przynoszą m.in. ManUNkind (ciekawy wstęp!), czy Murder One, niemniej najbliżej “balladowej” formuły leży “Halo on Fire”. Piosenka utrzymana jest jednak w średnim tempie, stąd efekt kontrastu zwrotka-refren nieco zniwelowany. W charakterze ciekawostki mamy za to nietypowe dla Hetfielda - barrrrdzo rasowe, gardłowe podejście wokalne pod pierwszy refren. Naprawdę fajnie, jak na pięćdziesięciolatka :)

Podsumowując: z pewnością Metallica nie ma się czego wstydzić. Jest ostro, bywa szybko, jest naprawdę rzetelnie (która to z kolei płyta trwająca w sumie ponad 70 minut?), choć bez fajerwerków, które by się wwierciły się w umysł naprawdę głęboko. Jestem przekonany, że zespół nie zapomni o polskich fanach i w przyszłym roku po raz kolejny zobaczymy Hetfielda i spółkę na żywo w naszym kraju. I znowu nadejdzie ten czas, gdy odkurzymy stare ramoneski, by raz jeszzce poskandować wspólnie “hey, hey, hey…”. Mam nadzieję, że się spotkamy! Ja i mój brat z pewnością tam będziemy!

Moja ocena: 4/5

Autor: notarioosh

 03.08.2020  
Trwa ładowanie zdjęć