Michał Dziadosz: "Kontrolowana podróż do przeszłości..."

Ten tekst przeczytasz w ok. 15 minut
Michał Dziadosz: Kontrolowana podróż do przeszłości...
 fot. mat. prasowe

Rozmowa z Michałem Dziadoszem. Artystą wyjątkowym, który od samego początku swojej muzycznej wędrówki ma jasno sprecyzowany cel. Nie interesują go pół środki, jest świadom swojego miejsca nie tylko we wszechświecie ale na polskim rynku muzycznym. Właśnie ukazał się jego trzeci album pod szyldem Strange Pop zatytułowany „Urban Legends” i na tę okoliczność ucięliśmy sobie całkiem długą a przede wszystkim ciekawą rozmowę. Zapraszam do jej lektury

Nasze współczesne życie determinuje szybkość w działaniu, komunikacji, pracy czy podejmowaniu decyzji. Żyjemy na styku wojny, w czasach po pandemicznych. To trudne czasy i niezwykle wymagające. Jak Ty odnajdujesz się w tej złożoności współczesnych realiów?

Uwielbiam, gdy ktoś otwiera tyle furtek na raz. Nie posiadam stopnia naukowego z filozofii. Jako zwyczajny artysta, który po prostu nagrał płytę, nie jestem pewien, czy stanowię właściwego adresata tych wszystkich pytań, ale spróbuję na nie odpowiedzieć.

Mimo tego, że ogólnie nigdy nie było lekko, umiałem docenić brak realnych zagrożeń, który towarzyszył nam przez wiele lat. Jednak już 10-15 lat temu przestrzegałem znajome osoby, że możemy znaleźć się w takiej sytuacji, w jakiej znaleźliśmy się obecnie. Często słyszałem w odpowiedzi, że nie jestem ekonomistą, strategiem, geopolitykiem, więc skąd niby mam to wszystko wiedzieć. Pierwsze ostrzeżenie przyszło wraz z tak banalnym tematem jak lockdowny. Banalnym,  bo temat ten głównie siedział w naszych głowach, ale nie będę rozwijać tego wątku w tej chwili. Wówczas zacząłem dostawać wiadomości „Co robić, bo Ty jesteś zawsze na wszystko przygotowany?”, choć było już za późno. Nikt jednak nie odpowiedział sobie na pytanie, który z elementów owych przygotowań jest najważniejszy. Otóż najważniejsze zawsze było, jest i będzie przygotowanie mentalne. Jeśli ktoś trochę przeżył (i sobie z tym poradził), zmiany nie będą mu straszne. Ale, co o wiele ważniejsze, będzie cieszyć się z tego, co ma, gdy akurat jest dobrze oraz będzie umiał dostrzec, że jest dobrze. Przykładowo teraz jest średnio, ale nie tragicznie. Kiedyś będzie dobrze. Ale gdy będzie dobrze, to tego nie schrzańmy.

Ze współczesnej kakofonii informacyjnej świadomie się wypisałem. Nie potrzebuję pielęgnować poczucia kontroli nad całym światem. Wystarczy, że mam kontrolę nad swoim życiem. Poróżniłem się przez to z moim długoletnim znajomym, bo ten nie był w stanie tego zrozumieć i zaakceptować. Poprzez mechanizmy uzależnieniowe, które teoretycznie przewalczył…teoretycznie, bo jak się okazało musiał je czymś zastąpić, siedział non stop w internecie i bombardował mnie trzydziestoma wiadomościami dziennie, jednocześnie pielęgnując iluzoryczne poczucie władzy i kontroli. Gdybym traktował to wszystko poważnie, koniec świata wydarzyłby się już wiele razy. Najpierw grzecznie, a potem… jeszcze grzeczniej apelowałem, by przestał. Spotkawszy się z taką nieugiętą postawą, postanowił się obrazić na dobre. Dlaczego o tym mówię? Dlatego, że myślę, iż podobnie działają współczesne media. Nie klika się to, co wartościowe, ale to, że „IDĄ DO CIEBIE I ZARAZ SPALĄ TWÓJ DOM !!!”, a jak nie idą, to „KOLEJNY GROŹNY WIRUS Z AZJI JUŻ JEST W NIEMCZECH !!!”. Prawda jest natomiast taka, że gdybyśmy zbuntowali się przeciwko temu i przestali reagować emocjonalnie, świat natychmiast stałby się lepszym miejscem.

Sam wystarczająco dużo emocji odnajduję w muzyce i w innych zjawiskach, które są naprawdę piękne. Nie muszę ich więc szukać na siłę. A co do naszych wymagających czasów może poza pierwszymi trzema latami życia– żadne nie były dla mnie wystarczająco łaskawe. O kryzysie słyszę od dziecka. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek było oficjalnie dobrze. Wzrastając w takiej atmosferze człowiek albo zaczyna przesiąkać tym skrajnym pesymizmem, albo wariować, albo się uodparnia, naturalnie zamieniając w prawdziwego stoika. Zgadnij, który z tych wariantów wybrałem? Podpowiem: trzeci. Dodatkowo ludzie tacy jak ja, nie mają gotowego miejsca w świecie. Muszą więc sami je sobie stworzyć. I choć często to bardzo boli, wymaga czasu, doświadczenia wielu porażek, zwątpień, poświęceń i odwagi, w końcu, gdy nadchodzi naprawdę niepewny moment w historii, nie robi on aż takiego wrażenia.

Jak do tego podchodzisz jako artysta. Techniczne nowinki, rozwiązania, chodzenie na skróty przy jednoczesnym coraz większym wpływie sztucznej inteligencji wydaje się wiele upraszczać i rozwiązywać.

Nie orientuję się w nowinkach technicznych i drogach na skróty. Oczywiście nie oznacza to, że tworzę moją muzykę na klawesynie, nagrywam ją na jeden mikrofon, a potem rozsyłam gołębiem do słuchaczy w formie pocztówek dźwiękowych. Kurde, pomieszałem w tym żarcie cztery różne epoki (śmiech- przyp.red). Wiadomo, że używam komputera do rejestracji moich pomysłów. Staram się jednak robić wszystko, by poza tym było go jak najmniej. Podobnie jak dwie pierwsze płyty Strange Pop, trzecią „Urban Legends” realizowałem niemal tak jak bym to robił 40-50 lat temu. Innymi słowy: sam sobie ograniczyłem ilość śladów (do szesnastu), niczego nie poprawiałem, nie przesuwałem, nie stroiłem. Dlaczego? Dlatego, że tylko dzięki takiemu podejściu możemy w dzisiejszych czasach osiągnąć jakąś oryginalność, jednocześnie wpuszczając do muzyki prawdziwe powietrze. Prawie wszyscy stroją, prawie wszyscy kwantyzują, prawie wszyscy poprawiają. Musi być idealnie! Ale nie dla mnie. Uważam, że przede wszystkim prawda jest w stanie się obronić, a ona często nie jest idealna.  

W 2024 roku domykając pierwszy tryptyk realizowany jako Strange Pop postanowiłeś dokonać jak gdyby rachunku sumienia.

Od samego początku liryki zawarte na płytach Strange Pop bywają mocno retrospektywne. Oczywiście w zależności od kąta nachylenia akcenty rozkładają się z różną mocą. Z jednej strony pragnę zostawić sporo miejsca na interpretację odbiorcy, z drugiej jednak są to historie dość osobiste. Sporym komfortem jest dla mnie pozostawanie artystą niezależnym. Nie mam określonego i potwierdzonego targetu. Działam raczej na zasadzie „kto tylko ma wolę i ochotę, niech podąża za moją historią”.

Podróże w czasie i przestrzeni to dopiero temat rzeka. Postanowiłeś skomunikować się z własnym JA sprzed 25 lat. Opowiedz o tym.

Tu również sprawa jest dość otwarta i mało dosłowna (poza tak jawnymi i oczywistymi momentami, jak np. utwór „The Child”). Kiedyś wydawało mi się, że sygnał musi być jasny, czytelny i dosłowny. Dziś bawię się zatartymi granicami, przenikającymi się wektorami i zakrzywioną czasoprzestrzenią nie tylko w dźwięku, ale i w słowie. „Urban Legends” jest więc listem do młodszej wersji siebie na bardzo ogólnym, a jednocześnie na różnych poziomach. Jedynym dookreślonym, wspólnym i pełnym mianownikiem jest kontekst miejski, do którego odwołuje się niemal cała płyta. Dlaczego? Dlatego, że 25 lat temu miasto odgrywało w moim życiu bardzo ważną rolę. Właściwie niemal codziennie zapuszczałem się w jego najdalsze rejony. To taki paradoks, bo Warszawa końca lat 90. wcale nie była przyjemnym miejscem.

Listy do samego siebie, dyskusja, wskazania dróg wyboru innych od obranych czy próba wpłynięcia na ówczesne decyzje i zastanowienie się nad uzyskanymi konsekwencjami. Czego bardziej chciałeś dokonać?

Chciałem, przede wszystkim, nagrać dobrą płytę, która będzie nieść ze sobą coś więcej niż zbiór utworów. Uważam, że w dzisiejszych czasach album powinien być nie tylko możliwie najbardziej doskonale skomponowany, nagrany, opracowany, ale również przemyślany pod każdym względem. Słuchacz powinien dostać coś na kształt „dzieła sztuki”, a w każdym razie dopracowaną w 100 % koncepcję, która będzie nieść ze sobą integralne, poukładane i konsekwentne przesłanie. Muzyka musi zgrywać się z tekstem, a wszystko musi ze sobą korespondować. Nawet okładka. Wydaje Ci się, że jest dobrze? Powtórz czynność tysiąc razy i upewnij się, czy na pewno. Gdyby takie zasady były regułą, co miesiąc nie wychodziłoby 1000000 przeciętnych albo sztucznych płyt o niczym tylko 100 prawdziwych płyt o czymś. I sorry, że tak mówię. Wiem, że wielu osobom się to nie spodoba, ale też mógłbym nagrywać album co trzy miesiące z jednym możliwie dobrym singlem na youtube’a i dziewięcioma wypełniaczami. Sam fakt, że istnieję jako muzyk to w dzisiejszych czasach trochę za mało. Uważam, że powinienem coś z siebie dać i brać pod uwagę, że to przecież niczego nie zagwarantuje. I od razu podkreślam, jeśli ktoś chciałby mnie posądzić o niezdrowe podniecenie własną wrażliwością: TU NIE MA CZARÓW – JEST TYLKO CIĘŻKA PRACA !!! (śmiech- przyp.red)

Też mi się kiedyś wydawało, że fajnie jest skomponować melodyjkę, szybko ją opracować i niech teraz świat się tym zachwyca. O ile nie jesteś wielką gwiazdą, za którą automatycznie podążają miliony fanów, to tak nie działa. Dobry pomysł to dopiero początek długiej i skomplikowanej drogi. Choć w wielu przypadkach droga ta jest krótka i bez pomysłu. Pod względem tekstowym wydaje mi się, że „Urban Legends” jest zwyczajnie autoterapeutycznym przepracowaniem jakiegoś momentu życia, w którym szukałem odpowiedzi na wiele pytań. Dziś, patrząc na to z dalekiej perspektywy, prościej jest je znaleźć. Dodatkowo jednak nasuwają one dalsze, bardziej ogólne wnioski i obraz samego siebie dopełnia się. W ten sposób łatwiej jest ustalić pewne rzeczy, rozwinąć się i iść dalej.

Ale wiesz, pojawia się ryzyko, to co w przeszłości się może zadziać, odbija się cieniem w teraźniejszości? Nic nie pozostaje bez konsekwencji.

Myślę, że niezależnie od wszystkiego może być tylko lepiej. Zarówno w przeszłości jak i w przyszłości. Zbyt wiele lat straciłem na błądzenie. Płyta „Urban Legends” to jeden z elementów nawigacyjnych, które tylko pomogą, ale na pewno nie zaszkodzą. Przy czym zaznaczam, że są to wprawdzie moje autorskie wnioski, ale mogą się one przydać kilku osobom.

Michał Dziadosz w latach 90-tych.… jakim był człowiekiem, chłopakiem, mieszkańcem dużego miasta?

Na początku lat 90. wielkie miasto było dla mnie koszmarem. Przeprowadziłem się do Warszawy z kameralnego Konstancina-Jeziorny, który wprawdzie był wówczas mocno zdewastowany przez komunę, ale jednak i tak miał swój ogromny urok cudownego miasteczka-ogrodu, w którym prawie wszyscy się znali, wszędzie było blisko, a powietrze było czyste jak kryształ. Przez pierwsze dwa lata w Warszawie naprawdę cierpiałem. Wchodziłem w wiek nastoletni, a moje życie wywróciło się do góry nogami. Musiałem wszystko układać na nowo, łącznie z relacjami koleżeńskimi. Poza tym w mieście sensu largo było patologicznie i niebezpiecznie. Każdy dzieciak, który wychowywał się wtedy w Warszawie (lub innym dużym mieście), doskonale pamięta tę atmosferę. Abstrahuję już od tego jak paskudne od strony estetycznej były lata 90. Dziś można śmiało stwierdzić, że cała ta dekada była jednym wielkim memem. Trochę czasu upłynęło zanim jakoś się z tym wszystkim uporałem.

Ale już kilka lat później miałem swoje miejsca, swoich ludzi i swoje enklawy, w których można było uciec od disco polo, tandety, dziurawych chodników i wszechobecnego, zapijaczonego dresiarstwa. Główną osnową owych enklaw była oczywiście muzyka. Poznałem wtedy swoich idoli z zespołów Annalist i Collage. Z tymi pierwszymi zakolegowałem się szczególnie mocno. Chodziłem na wszystkie koncerty, ale także próby. Przesiadywałem z nimi w studio. Dziś nie mam pojęcia, jak mogli znosić młodego, upierdliwego fana, który non stop był z nimi. Wprawdzie zachowywałem się niezwykle grzecznie, ale i tak. Z drugiej strony były to jednak trochę inne czasy, w których ludzie byli bliżej siebie. Być może dlatego, pewnego razu zaproponowali mi wspólny wyjazd w trasę? Poważnie! To było ogromne przeżycie dla dziewiętnastolatka. Wprawdzie nie pojechałem z nimi jako muzyk, a bardziej jako fan-kumpel, ale i tak czułem się niezwykle wyróżniony. To było zaraz po maturze. Przez tę i kilka innych akcji w tym stylu przegapiłem termin składania papierów na studia i…akademicko zacząłem kształcić się dopiero rok później. W drugiej połowie lat 90. nawiązałem też kilka cennych, niekoniecznie muzycznych znajomości, z których wiele trwa do teraz. To był bardzo specyficzny czas, który określam mianem „brązowej ery” swojego życia. I właśnie, między innymi o niej opowiada „Urban Legends”.

Czy mógłbyś wtedy kiedykolwiek przewidzieć, że Twój dorosły odpowiednik jako Strange Pop będzie chciał nawiązać kontakt – nawet czysto hipotetycznie.

Myślę, że tak. Od dzieciństwa miałem tego typu fantazje, które działały w różne strony. W wieku dziesięciu lat zastanawiałem się, co by było, gdyby przenieść się w czasie o pięć lat. Z dzisiejszej perspektywy skala się powiększa i na lirycznej płaszczyźnie „Urban Legends” tego typu skoki odbywają się w większych interwałach, co widać na załączonym obrazku. Zresztą bywało, że kiedyś naprawdę pisałem listy do samego siebie w przyszłości. Do dziś je mam i czasem do nich wracam, przewracając oczami, jaki byłem beznadziejnie naiwny. Dlatego szkoda, że wiadomość nadana w naszych czasach ma wymiar jedynie metaforyczny, bo raczej nigdy do młodszej wersji mnie nie trafi.

Warstwa muzyczna- wiele zmian i zapuściłeś się we wcześniej nieeksplorowane rewiry.

W istocie. Poszerzyłem art rock o nowe rejony. Postanowiłem zapuścić się w przestrzenie niekoniecznie często eksplorowane w tym gatunku. Od zawsze, równolegle z Emerson Lake and Palmer, Pink Floyd, King Crimson i Pathem Methenym słuchałem również Marvina Gaye’a, Harolda Melvina, Isaaka Hayesa i wielu innych tego typu wykonawców. Tym razem postanowiłem więc sięgnąć do estetyki, którą bardziej się czuje niż słyszy. Ostrzegam więc tych, którzy spodziewają się (na przykład) rapowania, że nawiązania są subtelne.

„Urban Legends” (z drobnymi wyjątkami) firmujesz jednoosobowo.

Strange Pop coraz mocniej się usamodzielnia. Na początku potrzebowałem bardziej wyraźnego wsparcia ze strony zaprzyjaźnionych muzyków. Teraz postanowiłem działać głównie sam w towarzystwie maksymalnie okrojonego składu. Dlatego na płycie, oprócz mnie, grają jeszcze tylko dwaj muzycy: Kovy Jagliński z zespołu Distant Mantra i tajemniczy Pablo Si. Zrobiło się kameralnie, ale bardzo dobrze. Dzięki temu całość jest zwarta i konsekwentna. Panowie zagrali świetne partie gitarowe i mimo tego, że jako muzycy są zupełnie różni, to jednak wszystko idealnie do siebie pasuje. W dwóch utworach na gitarze zagrałem również osobiście. W końcu trzydzieści pięć temu był to mój pierwszy instrument i choć od dawna nie stanowi podstawy mojej muzycznej tożsamości, to nadal na pewnym poziomie go czuję.

Brak masteringu płyty czemu miał służyć ?

Lepszej selektywności i ukazaniu tego, jak miks jest staranny i czasochłonnie dopracowany. Często mastering stanowi wektor ratunkowy. „Master to przykryje, master to wyciągnie, master to poprawi”. W przypadku tak mozolnych, wielomiesięcznych i koronkowych miksów jak moje, mastering mógłby zaszkodzić. I o ile nie byłem do końca tego pewny w przypadku dwóch pierwszych płyt, o tyle tym razem doskonale wiedziałem, czego chcę. Od zagrania pierwszych dźwięków ogólnie wiedziałem, jaki będzie efekt końcowy. Choć formalnego masteringu nie ma, kryje się on w każdym dźwięku.

Mroczny soul dla mrocznych dusz- Ty to powiedziałeś, proszę rozwiń tę myśl

To nie ja powiedziałem, a mój dobry Przyjaciel, który ma prawdziwy talent copywriterski i ogromną łatwość w wymyślaniu chwytliwych haseł. Słuchał tego materiału jeszcze na etapie demo. Z zachwytem i sam z siebie powiedział, że „Urban Legends” to synteza art rocka z czarną muzyką. No więc zamiast „black soul”, wyszedł mu „dark soul”. Od razu zastrzegłem, że to wykorzystam w materiałach opisujących płytę. Nie miał nic przeciwko temu i tak zostało.  

Czy Strange Pop po tych trzech płytach, ma szanse na kolejne ewoluowanie, będziesz ten muzyczny projekt kontynuował ?

Nie ma innego wyjścia. Istotą Strange Pop jest nieustanny rozwój, niezależność, eksperymentowanie i zabawa konwencją. Oczywiście w ramach ogromnego szacunku dla muzyki i słuchacza.

Płyta właśnie trafia na sklepowe półki- jakie uczucia temu towarzyszą- ekscytacja, podniecenie, czegoś się spodziewasz, obawiasz, może masz jakieś oczekiwania?

To jedynie kolejny ważny, cenny i konkretny etap większego planu oraz bardziej złożonej sekwencji. Już jestem na zaawansowanym etapie prac nad czwartą płytą, która (najprawdopodobniej) ukaże się wiosną 2025 roku. Ciągle jestem w procesie, cały czas działam i to absolutnie nie jest czas na podsumowania i świętowanie. Paradoksalnie, bo w przyszłym roku Strange Pop stuknie pięć lat. Dziś otwieram szampana, ale to tylko dlatego, że wczoraj miałem urodziny. Wczoraj nie zdążyłem, bo miałem wieczorem wywiad, na który trzeba było jakoś dojechać (śmiech- przyp.red)

Dzięki za rozmowę

To ja dziękuję.

 

REKLAMA
30 Seconds To Mars News

author

Adam Dobrzyński

Dziennikarz, Recenzent
 adam.dobrzynski@polskieradio.pl

 22.04.2024   fot. mat. prasowe
CZYTAJ RÓWNIEŻ
Trwa ładowanie zdjęć